Przede wszystkim, radzić sobie z problemem pedofilii wśród duchownych oraz walką z pewnymi elementami programów szkolnych próbują dwie rozłączne grupy katolików: księża i biskupi w pierwszym przypadku, rodzice w drugim. Oczywiście grupy te wzajemnie się wspierają. Natomiast katolickim rodzicom zależy tak samo jak rodzicom niewierzącym, żeby ich dzieci nie miały kontaktu z pedofilem – niezależnie od tego, czy jest on psychologiem, księdzem czy nauczycielem. Dochodzeniami i karaniem czynów pedofilskich w Kościele powinny się zająć organy ścigania, a zwierzchnicy sprawców powinni przyznać – do czego zobowiązuje ich prawo moralne oraz kościelne instrukcje – czy o takich czynach wiedzieli i czy odpowiednio chronili potencjalne ofiary.
Polscy biskupi zaangażowali się w dyskusję na temat programów uwzględniających gender w szkołach już w rok po tym, jak temat ten obszernie omówił Benedykt XVI, a bezpośrednio po tym, gdy zainteresowani rodzice zwrócili szczególną uwagę najpierw na wytyczne WHO „Standardy edukacji seksualnej w Europie”, a potem na same programy edukacyjne. To z ich inicjatywy zaczęło się szeroko zakrojone „śledztwo”, którego wyrazem są tytuły obficie pojawiające się w prasie i na blogach, a cytowane przez red. Kazimierowską. Kto twierdzi, że taka oddolna inicjatywa w reakcji na zauważenie zmian w szkolnych i przedszkolnych programach, była inspirowana przez drżących o swoją pozycję biskupów lub księży, wyznaje teorię spiskową. Kościół to nie partia, ale jako wspólnota ma prawo do wspierania i ochrony własnych wartości, również przez obywatelskie i polityczne inicjatywy.
Idźmy dalej śladem oskarżeń red. Kazimierowskiej: nie jest prawdą, że winą za całe zło świata obciąża się tu zjawisko mgliste i nieznane, którego większość oburzonych nie byłaby w stanie zdefiniować. Rodzice etykietą „gender” oznaczają politykę wychowawczą znaną im z konkretnych przejawów, z jakimi zetknęli się w szkołach i przedszkolach realizujących programy równościowe – które to programy same otwarcie powołują się na teorię gender. Faktycznie istnieje jednak problem z tym pojęciem, a to dlatego, że nie ma precyzji w jego definicji wśród tych, którzy deklarują się jako zwolennicy gender mainstreaming. Samo słowo, jak już wszyscy wiedzą, oznacza płeć społeczno-kulturową. Jednak konsekwencje jego stosowania i stojące za nim koncepcje natury ludzkiej mogą być rozmaite – od zwykłego elastycznego traktowania ról przypisanych kulturowo płciom (np. kobieta może być pilotką albo górniczką) po stwierdzenie, że nie istnieje płeć biologiczna, a wyłącznie gender – płeć jest więc konstruktem całkowicie kulturowym i biologia nie wywiera na człowieka żadnego determinującego wpływu.
Zajrzyjmy więc do dokumentów europejskich – zwłaszcza, że red. Kazimierowska, podobnie jak ostatnio „Gazeta Wyborcza”, oskarża Kościół o hipokryzję, skoro ten bierze pieniądze z funduszy europejskich zobowiązując się tym samym do realizowania zasady gender mainstreaming w dofinansowanych projektach. A co ta zasada przewiduje? Otóż, jak deklaruje wydana przez Komisję Europejską „Strategia na rzecz równości kobiet i mężczyzn 2010-2015” chodzi przede wszystkim o zrównanie dwu płci, mężczyzn i kobiet, na poziomie niezależności ekonomicznej, w płacach otrzymywanych za taką samą pracę oraz w procesach decyzyjnych. Ma też na celu przeciwdziałanie przemocy związanej z płcią. Wszystkie te cele nie wydają się sprzeczne z celami różnych katolickich czy kościelnych projektów starających się o unijne dofinansowanie. Na marginesie, w stosunku do starych demokracji kontynentu, Polska jest w absolutnej czołówce zarówno jeśli chodzi o równy poziom płac mężczyzn i kobiet, jak i obecność kobiet w instytucjach naukowo-badawczych. Cele te są u nas w zasadzie osiągnięte, więc i nie ma sensu wszczynać alarmu i wprowadzać nowych, rewolucyjnych środków zrównujących. Nieprzypadkowo autorki programu „Równościowe Przedszkole”, wskazując na potrzebę stosowania środków zrównujących, powołują się na skandynawskie, a nie rodzime przykłady podporządkowanej pozycji dziewczynek (czy któraś z pań pamięta, żeby w przedszkolu miała z koleżankami sprzątać po kolegach-chłopcach?!). Jakimiś środkami, dzięki jakimś czynnikom (których warto byłoby dociec, by pomóc krajom zachodniej Europy), Polakom się udaje.
Trudno jednak stwierdzić, w jaki sposób równej sytuacji rynkowej czy decyzyjnej mężczyzn i kobiet ma służyć przekonywanie dzieci w przedszkolu, by eksperymentowały z ustalonymi normami płciowymi dotyczącymi wyglądu – przykładem ma być całkiem normalne dla red. Kazimierowskiej przebieranie chłopców w sukienki. Tak, mnie to oburza, pani Redaktorko. Ubiór jest środkiem wyrazu tożsamości bardzo mocno przynależącym do osoby. „Wymienianie się” strojami nie przekona dziewczynek, że powinny pilniej uczyć się matematyki czy fizyki, natomiast próbowane w tak młodym wieku, na osobach które dopiero się kształtują, może u nich wywołać niepewność co do tego, kim są i powodować zaburzenia w kształtowaniu się osobowości – a możliwość taką sugeruje jeden z naczelnych polskich seksuologów, Lew Starowicz [1]. Czym innym jest postulowane w dokumencie KE „niezbyt sztywne” traktowanie kulturowo przypisywanych ról płciowych, a czym innym całkowite ich ignorowanie.
Trudno się więc dziwić katolikom, że zetknąwszy się z takimi praktykami w przedszkolach, do których chodzą ich dzieci, przestają nazywać gender „teorią”, czyli podlegającym dyskusji systemem pojęć, a zaczynają mówić o niej, jako o „ideologii”, czyli systemie politycznym, dążącym do określonego (de)formowania świata. I trudno się dziwić sprzeciwowi biskupów, bo dla nauki katolickiej i zdroworozsądkowej o tym, że człowiek został stworzony jako kobieta i mężczyzna, gender w rozumieniu całkowitej relatywizacji ról płciowych jest właśnie herezją.
Przypis:
Wywiad z Lwem Starowiczem, Gender podoba się tylko elitom, rozmawiał Mariusz Cieślik, „Rzeczpospolita”, 29.11.2013.
* Tytuł listu pochodzi od redakcji.