O tym, że to właśnie liberałowie wprowadzili do polski kapitalizm w jego drapieżnej formie wraz ze wszystkimi patologiami słyszymy od dawna. Reformując niewydolną gospodarkę PRL wylali dziecko z kąpielą. Zamiast udrożnić system gospodarczy stopniowymi reformami, cięli do kości, nie oglądając się na koszty społeczne wprowadzanych reform. W rezultacie nie tylko na trwałe zepchnęli setki tysięcy ludzi – chociażby pracowników byłych PGR – poza społeczny margines, ale obudzili w Polakach patologiczny indywidualizm. To między innymi na skutek liberalnych reform poziom zaufania społecznego w Polsce jest tak niski, a osoby korzystające w jakikolwiek sposób z pomocy państwowej uznaje się za narośl na zdrowej tkance społeczeństwa. Nie radzisz sobie, Twój problem – oto reakcja, z jaką spotykają się poszukujący społecznej sprawiedliwości rodacy. Kto jest temu winny? „To spadek po liberalnej pedagogice wczesnych lat 90. To w dużej mierze wasze dzieło”, napisał Adam Leszczyński na łamach „Gazety Wyborczej”, zwracając się do polskich liberałów.

Mamy więc jasno zdefiniowany problem, mamy winnego, ale czy dzięki temu jesteśmy bliżej jakiegokolwiek rozwiązania? Oczywiście, że nie bo diagnoza, jaką proponuje Leszczyński, nie odpowiada złożoności problemu, a i winnych szuka on nie tam gdzie trzeba.

Po pierwsze, warto pamiętać, że – parafrazując Stefana Kisielewskiego – kapitalizmu w Polsce nie wprowadzano, „trzymając ludzi za mordę”. Owszem, instytucje zachodnie stawiały Polsce wymagania i dawały wytyczne, ale na początku lat 90. zdecydowana większość elit z różnych stron sceny politycznej chętnie się im poddawała. Także znaczna część społeczeństwa utożsamiała kapitalizm z Zachodem a Zachód z dobrobytem, o każdej z tych trzech rzeczy mając pojęcie cokolwiek mgliste. Nastrój tamtego okresu dobrze oddają słowa Małgorzaty Tarasiewicz wypowiedziane podczas debaty o korzeniach polskiego feminizmu. „W tamtym czasie tylko nieśmiało odzywały się głosy, że należy zrezygnować z tak brutalnej prywatyzacji czy starać się o zniesienie długów Polski wobec zachodnich banków i w ten sposób ulżyć społeczeństwu. Ludzi, którzy podnosili te kwestie często uważano za działających na szkodę kraju”.

O subtelnościach w rodzaju rozróżnienia na rozmaite typy kapitalizmu – skandynawski, amerykański, chiński – nie było nawet mowy. I konia z rzędem temu, kto w tamtym okresie potrafiłby zjednoczyć rozbitą na kilkadziesiąt partyjek opozycję pod hasłami socjaldemokratycznymi. Ludzie poszukujący powrotu do przedwojennych lub zachodnich ideałów lewicowych albo – jak Jan Józef Lipski czy Józef Pinior – ponosili spektakularną klęskę,  albo – jak Jacek Kuroń – szli na kompromisy, których żałowali wiele lat później. Dziś za ten stan rzeczy coraz liczniejsi komentatorzy z lewej i prawej strony obwiniają wyimaginowanych liberałów. Wyimaginowanych, bo pamiętajmy, że w tamtym czasie istniała tylko jedna poważna partia z przymiotnikiem „liberalny” w nazwie. Był nią Kongres Liberalno-Demokratyczny, który w pierwszych wolnych wyborach w 1991 roku zdobył niecałe 8 proc. głosów, a w kolejnych w ogóle nie wszedł do parlamentu!

Po drugie, trudno zrozumieć, jakim cudem owa wąska grupka liberałów zdołała całkowicie przeorać polskie społeczeństwo, wprowadzając wolnorynkowe reformy wbrew nastrojom większości. Jeśli faktycznie zyskali takie wpływy, dlaczego nie udało im się wprowadzić liberalnych zmian w sferze obyczajowej i w relacjach Państwo-Kościół, choć – mało, kto o tym pamięta – tyle miejsca poświęcali im w swoich tekstach z lat 80. tzw. gdańscy liberałowie z Donaldem Tuskiem na czele? Odpowiedź jest prosta – zmiany rynkowe popierała większa część polskich elit intelektualnych i politycznych, a także znaczna część społeczeństwa, zmian obyczajowych już nie.

Warto pamiętać, że – parafrazując Stefana Kisielewskiego – kapitalizmu w Polsce nie wprowadzano, „trzymając ludzi za mordę”. | Łukasz Pawłowski

Do tej pory przeciętny Polak uważa, że państwo jest mu wrogiem i że najlepiej poradziłby sobie sam. Tak jest do momentu, kiedy jako drobny przedsiębiorca musi negocjować z wielkim supermarketem, kiedy na skutek obfitych plonów ceny za jego produkty rolne spadają  lub kiedy oszukany przez biuro turystyczne znajdzie się nagle bez pieniędzy daleko poza granicami kraju. Te sprzeczne oczekiwania – leseferyzmu i interwencjonizmu – doskonale koegzystują w głowach wielu rodaków, a kształtowały się przez całe pokolenia w odpowiedzi na rozmaite patologie polskiego państwa, nie tylko kilka początkowych lat transformacji. I nie chodzi tu bynajmniej o przerzucanie winy na społeczeństwo, ale uznanie pewnego faktu, który powinniśmy powoli zmieniać.

Po trzecie, krytykując polską transformację nie zapominajmy, że jej pierwsze lata to nie był zmasowany najazd światowych koncernów na nasze fabryki. Jeszcze na początku lat 90., w czasie „wojny na górze”, Henry Kissinger po wizycie w Polsce ostrzegał amerykańskich inwestorów przed lokowaniem pieniędzy nad Wisłą, uznając, że sytuacja jest nazbyt niestabilna. Polskie ulice w latach 90. pełne były nie nowoczesnych biurowców i luksusowych limuzyn, ale rozstawianych na dziko „szczękoblaszaków”, w których setki tysięcy ciułaczy handlowało czym mogło. Dziś przaśność tamtego okresu budzi śmiech, ale pamiętajmy, że wielu politologów i socjologów – jak chociażby Jerzy Szacki – właśnie w tych pierwszych przedsiębiorcach upatrywało siły napędzającej zmiany polskiego społeczeństwa.

Także dla wielu owych „szczękoblaszakowców” początki wolnego rynku były doświadczeniem formującym i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jan Krzysztof Bielecki, w latach 80. współwłaściciel firmy transportowej, tak opisuje przemianę, jaka dokonała się w jego współpracowniku po założeniu firmy: „Kiedy wszystko było jego, własne, stał się zupełnie innym człowiekiem” – własność przywracała poczucie godności, dawała poczucie sprawczości i kontroli nad własnym losem. Znów, można się z tego śmiać, ale doświadczenia całej rzeszy Polaków to nie wymaże.

Po czwarte, krytycy polskich liberałów powinni zwrócić uwagę na przemianę, jaka od lat wśród ich oponentów zachodzi. Na łamach „Kultury Liberalnej” rozmawialiśmy z wieloma liberałami i w każdej z rozmów powracała teza o konieczności budowania silnego i przewidywalnego państwa, bo tylko ono może być gwarantem wolności. „W swoich poglądach wychodzę z bardzo prostego założenia stwierdzającego, że liberalizm udał się tam, gdzie było silne państwo”, mówił w jednej z takich rozmów Paweł Śpiewak. „To nieprawda, że mniej państwa to zawsze więcej liberalizmu – budowanie alternatywy pomiędzy tymi dwoma pojęciami uważam za fałszywe. Rolę państwa możemy ograniczać dopiero wtedy, kiedy jego podstawy czynią je silnym, stabilnym i zdolnym do egzekwowania przyjętych reguł współżycia”.

Wolny rynek świetnie się miewa, ale wyłącznie w teorii – po kryzysie finansowym z roku 2008 chyba nikt nie ma już co do tego wątpliwości.| Łukasz Pawłowski

Nawet tacy liberałowie jak Jan Krzysztof Bielecki, którzy za ikonę liberalizmu wciąż uznają Margaret Thatcher, zamiast jej słynnych słów o „nieistnieniu społeczeństwa” wolą dziś przywoływać inny cytat, mówiący o potrzebie ustanowienia „szanowanego sędziego”, bez którego wymiana rynkowa nie może przebiegać sprawnie. Tym sędzią jest nie kto inny, ale właśnie sprawne państwo. Ten sam Bielecki przyznał w rozmowie z „Kulturą Liberalną”, że wyznawane przez niektórych radykalnych liberałów ekonomicznych przekonanie, iż kapitał nie ma narodowości – wobec czego wszelkie próby ochrony lokalnych interesów są zbędne – jest horrendalnym nieporozumieniem.

Wolny rynek świetnie się miewa, ale wyłącznie w teorii – po kryzysie finansowym z roku 2008 chyba nikt nie ma już co do tego wątpliwości. Życie gospodarcze w XXI wieku zawsze toczy się w jakimś otoczeniu instytucjalno-prawnym, a zarówno instytucje, jak i przepisy prawa ktoś musi zaprojektować, zatwierdzić i wprowadzić w życie. To, jaki kształt ostatecznie przyjmą zależy od nieustających targów politycznych, opinii społecznej, a także wysiłków lobbystów, którzy nie bez przyczyny utrzymują swoich przedstawicieli w najważniejszych stolicach świata.

Wreszcie, po piąte, krytycy polskich liberałów zarzucają im, że całą bogatą myśl liberalną sprowadzają do wymiaru ekonomicznego. Pełna zgoda. Zwracaliśmy już na ten problem uwagę wielokrotnie chociażby w rozmowach z Andrzejem Szahajem,  Andrzejem Walickim, czy Marcinem Królem. Liberalizm to znacznie więcej niż wolność gospodarcza. Ale krytykując sprowadzenie liberalizmu do wymiaru ekonomicznego, przedstawiciele rodzimej lewicy i prawicy koniec końców robią dokładnie to samo. Tymczasem w Polsce potrzebna jest rozbudowana myśl liberalna, która w centrum zainteresowania stawia wolność rozumianą nie jako całkowity brak ograniczeń, ale możliwość realizacji jednostkowego potencjału. Czasami dla osiągnięcia tego celu potrzebna jest pomoc państwa – jak w przypadku ludzi, którzy ze względu na miejsce urodzenia lub majątek mają mniejsze szanse niż inni. W innych wypadkach – na przykład wyboru modelu życia rodzinnego – państwo powinno pozostawiać ludziom wolną rękę.

Tradycja tak pojmowanego, kompleksowego liberalizmu nigdy nie była w Polsce silna, a wolność wielu z nas wciąż rozumie po prostu jako przyzwolenie na robienie tego, co się komu podoba. Zamiast więc bić się w cudze piersi, oskarżając wzajemnie kto ponosi większe winy za błędy polskiej transformacji, warto takie liberalne państwo po prostu wspólnie budować.