Polityka bez znaczenia

Internet i kieszonkowe wydania komputerów uczyniły wprawdzie dostęp do „sfery publicznej” dziecinnie łatwym – podobnie jak całodobowe sklepy, w piątek świątek otwarte, a więc w każdej chwili do użytku – ale ogołociły one zarazem tę sferę z zawartości postrzeganej jako istotna i warta uwagi. Jak wspomniane doświadczenie wskazuje, korzystamy najczęściej i najchętniej z ułatwionego dostępu do publicznej areny nie żeby uczestniczyć w rządzeniu (o poczuwaniu się do odpowiedzialności za stan rzeczy już nie wspominając), ale żeby wyrazić niechęć do bycia rządzonymi; nie żeby konstruować programy naprawy wspólnego życia, ale żeby wybrzydzać na praktyki stosowane przez ludzi do wykonywania takich zadań ponoć powołanych czy aspirujących.

Elektroniczna odmiana agory zajęta jest wentylowaniem przeżyć zgoła prywatnych i osobistych animozji. Dolatujące z niej odgłosy świadczą głównie o uwiądzie wiary w politykę jako taką, w istotność spraw, jakimi politycy są zajęci, w ich zdolność do odmiany czegokolwiek, co dla życia internautów istotne. Ale świadczą też te odgłosy o rosnącym w siłę przekonaniu, że zamiana polityków, którzy już swej bezradności i bezsiły dowiedli na innych, jeszcze nie wypróbowanych, niczego nie odmieni.

Elektroniczna odmiana agory zajęta jest wentylowaniem przeżyć zgoła prywatnych i osobistych animozji. | Zygmunt Bauman

Przyznać wypada, że pogłębiające się z dnia na dzień rozczarowanie polityką ma swe korzenie w trzeźwej ocenie faktycznego stanu rzeczy, wyznaczanego nieustającą konfrontacją mocy uwolnionych od politycznej kontroli z polityką odartą ze znacznej części jej dawnych prerogatyw. A zauważmy, że natychmiastowość komunikacji umożliwiona przez technikę komputerową służy w tej konfrontacji bardziej siłom zdolnym do efektywnego działania, niż politykom uprawnionym i ponoć powołanym do tego, by decydować o celu i kierunku owego działania. Otwiera się przed nami, internautami, możliwość wpływania na domenę życia, którą sam internet jednocześnie pozbawił znaczenia.

Happening, nie rewolucja

Dobrze ową przemianę odzwierciedla nowy rodzaj społecznego buntu, który od roku 2011 dał o sobie znać w miejscach tak różnych, jak Stany Zjednoczone, kraje Afryki Północnej, Hiszpania, Rosja czy wreszcie Ukraina. Jak to ostatnio zauważył Iwan Krastew, wnikliwy analityk bieżącej polityki i prognostyk jej rozwoju, „w dwudziestym stuleciu rewolucje nosiły ideologiczne etykietki. Były «komunistyczne» jak w przypadku Lenina, «faszystowskie» jak u Mussoliniego czy «muzułmańskie» jak u Chomeiniego”. Współczesne rewolucje „twitterowe” czy „facebookowe” zawdzięczają swe nazwy dla odmiany temu, że „pobudziły wyobraźnię publiczną bez stwarzania nowych ideologii czy charyzmatycznych przywódców. Zapamięta się z nich nagrania wideo, a nie manifesty; happeningi, nie przemówienia; teorie spiskowe, nie traktaty polityczne. Uosabiają one szczególną formę uczestnictwa bez reprezentacji”, powiada Krastew.

Ale czy to oznacza, że wszystkie masowe protesty dotychczas ochrzczone mianem internetowych zakończyły się klęską? Nie sądzę. Dokonały tego, do czego były zdolne, czyli dramatyzacji wyzwań i politycznych odpowiedzi na nie, do jakiej nie są już zdolne ani partie rządzące, ani niestroniące od demagogii partie opozycyjne. Te drugie, z racji wspomnianego wyżej rozwodu polityki i mocy, nie umieją zaproponować możliwej do realizacji alternatywy.

Popularne miejsca internetowych spotkań w teorii przynajmniej mogłyby być zalążkiem nowej, ponadnarodowej sfery publicznej, ale w praktyce jej nie tworzą. | Zygmunt Bauman

A za to, że owe parodniowe lub parotygodniowe okupacje placów publicznych nie uczyniły więcej, trudno je winić. Z natury swej nadają się wszak one do wywoływania solidarności „wybuchowej” czy „karnawałowej” – do wyładowania nagromadzonej frustracji, aby łacniej dało się po niechybnym powrocie do domu przełknąć i ścierpieć, przynajmniej na czas pewien, nieznośną jak i przedtem rutynę codziennych sprzeczności interesów, wzajemnej podejrzliwości i zmagań konkurencji.

Uwiąd sztuki dialogu

Nic więc dziwnego, że wielu zawiedzionych właśnie w sieci poszukuje pocieszenia. Popularne miejsca internetowych spotkań w teorii przynajmniej mogłyby być zalążkiem nowej, ponadnarodowej czy paneuropejskiej sfery publicznej, ale w praktyce jej nie tworzą. Czynią wszak łatwiejszym, bo wymagającym mniejszego zachodu i prostszych umiejętności, to, czego ich użytkownicy i tak usiłowaliby i bez ich pomocy dokonać – choćby im to o wiele trudniej przychodziło.

Ilustracja: Anna Krztoń
Ilustracja: Anna Krztoń

Media „społecznościowymi” zwane nie służą z tego powodu rozszerzaniu horyzontów, lecz skutecznemu wykrawaniu „zony komfortu”, wolnej od konfliktów i uciążliwego negocjowania zasad współżycia. Nie pomagają w dostrzeżeniu złożoności współzamieszkałego świata, lecz raczej w upraszczaniu obszaru, jaki się na kwaterę obrało. Skutecznie się tym sposobem od reszty zawiłego świata odgradzamy, a na jego zawiłość przymykamy oczy i zatykamy uszy. Nie krzewią owe media trudnej a doniosłej sztuki dialogu, lecz ułatwiają wykreślanie z pola widzenia oponentów, którzy czyniliby poznanie tej sztuki niezbędnym.

Badania użytków z portali „społecznościowych” wskazują na skłonność internautów do konstruowania elektronicznych odpowiedników osiedli grodzonych: do zamykania się wewnątrz swoistych kabin pogłosowych, w których jedyne słyszalne głosy są echem głosu własnego, czy w gabinetach luster, gdzie z kolei jedynymi postrzegalnymi widokami są odbicia własnej podobizny.

Służą owe portale częściej utwierdzaniu własnych racji niż otwieraniu się na cudze. Internauci tym chętniej się do takich usług uciekają, że w odróżnieniu od osiedli grodzonych ich internetowe repliki obchodzą się znakomicie bez sowicie opłacanych strażników i kamer telewizyjnych u wejścia. Ofiarą współbieżną tych skłonności pada wszakże sztuka dialogu. Jak wszelka sztuka, więdnie i usycha z braku użytkowania. A ci z nas, którzy nie pamiętają świata Facebooka pozbawionego, nikłe mają możliwości, by sztukę dialogu posiąść.