Wybory parlamentarne na Ukrainie przynajmniej pod jednym względem okazały się dla polskich publicystów i analityków zaskakujące. To sukces bloku wyborczego skupionego wokół Mera Lwowa – Andrija Sadowego. „Samopomoc” zajęła jedno z czołowych miejsc, choć wcześniej – nie tylko poza samą Ukrainą, ale i przez sporą liczbę badaczy zajmujących się obserwacją rzeczywistości z wewnątrz – była klasyfikowana wręcz jako ugrupowanie regionalne. Tymczasem „Samopomoc” osiągnęła sukces nie tylko we Lwowie – gdzie pozycja Andrija Sadowego z zasadniczych powodów była znacząca – lecz także w Kijowie.
Powyższy fakt został zepchnięty w cień przez powyborczą rywalizację Poroszenko–Jaceniuk, a także przez bardzo proste definiowanie „Samopomocy” jako partii proeuropejskiej. W Polsce, z uwagi na ewidentne skojarzenie partii ze Lwowem, pojawiły się także myślowe kalki i lęki związane z potencjalnie występującym w niej elementem nacjonalistycznym. Taktownie pomińmy je milczeniem.
„Samopomoc” paradoksalnie dowodzi tego, że na Ukrainie ciągle trwają zmiany polityczne zapoczątkowane przez Majdan i Rewolucję. Najważniejszą z nich wydaje się rozbudzenie na Ukrainie pragnienia samorządności. Problem ten nie pojawiał się jedynie w Donbasie – z jego dążeniami do federalizacji kraju. Cała Ukraina (z wyjątkiem Krymu) była przed Rewolucją krajem całkowicie scentralizowanym, w którym każda niemalże hrywna i jej wydawanie uzależnione było od decyzji władz centralnych. Na szczeblu obwodowym władzę sprawowali mianowani przez Kijów gubernatorowie. Nie najlepiej było z wybranymi przedstawicielami mieszkańców miast. Tu, choć akurat dochowywano zasad demokracji, w dalszym ciągu przeszkadzał system. Mer Winnicy radził sobie doskonale dzięki subwencjom Petra Poroszenki, ale jak miał sobie radzić mer małego miasteczka na Wołyniu, który właściwie nie miał własnych pieniędzy, bo zatrzymywane były przez państwo.
Finansowa, prawna i faktyczna dominacja państwa – taki był świat początkujących ukraińskich samorządów. Mimo to w małych wspólnotach działo się i zachodzi bardzo wiele interesujących zjawisk. To tam kształtowało się społeczeństwo obywatelskie. To także lokalne społeczeństwo ruszyło do Kijowa – nie tylko by zmienić Ukrainę, ale także by zacząć rewolucję u siebie. We Lwowie czy Tarnopolu przejęto budynki obwodowych administracji.
Jedną ze sztandarowych przemian postrewolucyjnych miała być ogólnokrajowa reforma samorządowa – której jak dotąd nie przeprowadzono. Jednak wspólnoty regionalne poczuły już swoją wagę i nie pozwolą się zepchnąć do poprzedniej pozycji. Budowany przez lokalnych liderów blok „Samopomoc” jest chyba tego najlepszym dowodem.
Samorządność to także ta jedna sprawa, w której możemy – mamy prawo albo wręcz obowiązek – występować na Ukrainie jako nauczyciele i przekazywać tam swoje doświadczenia. Przemiany w polskiej polityce lokalnej przeprowadzone w dwóch turach: w roku 1990 i 1998, są przecież tym, co niewątpliwie się nam udało. Krytycy mogą rzec, że przy okazji w wielu miejscach powstał półfeudalny klientelizm (tak jakby nie było go chociażby w Stanach Zjednoczonych?), niemniej wypracowaliśmy schemat funkcjonowania kraju, który chroni nas przed katastrofą w sytuacji, gdy nagle przestaną wypełniać swoje zadania władze centralne. Choć w Warszawie manifestuje się nadal, to jednak większość żywotnych decyzji dotyczących obywatela III RP podejmowana jest nie przez premiera w Warszawie czy przez demonizowaną Brukselę, ale w urzędzie miasta lub gminy.
Tyle tylko, że my uważamy taki stan za naturalny. Ukraińcy muszą jeszcze sobie takie poczucie wywalczyć.