rumun_goni_za_happy_endem_okladka

 

„Jaka jest stolica pana kraju?” – spytał w 1884 roku młodego bohatera rumuńskiej Wiosny Ludów Iona Brătianu francuski minister spraw zagranicznych, Jules Bastide. „Bukareszt”, odpowiedział Brătianu. „Ach Buchara, no tak, monsieur, Buchara, proszę bardzo!”. Sto lat później Michael Jackson rozpocznie swój rumuński koncert na placu przed Pałacem Ludu okrzykiem „Hello Budapest!”. Potem podobne faux-pas popełnią jeszcze muzycy Iron Maiden i Metalliki, Lenny Kravitz i Ozzy Osbourne.

„Każdemu przypadkowemu przybyszowi, a i samym Rumunom, stale przypomina się o łacińskich korzeniach; każdego dnia gazety piszą z naciskiem, że Rumunii mają łaciński rodowód – codziennie pojawiają się odniesienia do «naszych braci»: Hiszpanów, Francuzów lub Włochów. (…) Rumun jest leniwy i dumny jak Hiszpan, ale brak mu hiszpańskiego fasonu, jest sceptyczny i libertyński jak Francuz, tyle że brak mu francuskiego dobrego smaku, jest melodramatyczny i emocjonalny jak Włoch, ale brak mu włoskiego wdzięku (…)” – niepochlebnie notował obserwacje o „nowo odkrytej łacińskiej nacji” skołowany wojenny korespondent „Metropolitan Magazine” John Reeds, który odwiedził Bukareszt w czasie pierwszej wojny światowej. Czy dziś po stu latach wiemy o Rumunii więcej? Wygląda na to, że nie. I to boli Bogumiła Lufta, dyplomatę i dziennikarza, człowieka związanego z Rumunią osobiście i zawodowo, autora książki „Rumun goni za happy endem”.

Eklektyczno-egzotyczne klimaty

Rumunia to młody kraj, dziecko wieku dziewiętnastego. Jej pojawienie się na mapie Europy zbiegło się w czasie z masową na Zachodzie modą na awanturniczo-erotyczne opowieści o fikcyjnych państewkach i królestwach. Większość z nich lokowano „gdzieś” na styku Europy Centralnej z Bałkanami. Wspaniale dzikie góry, bujna przyroda, obfitość bogactw naturalnych, autorytarne rządy, archaiczne obyczaje, powszechność języka niemieckiego, kobiety o elektryzującej urodzie, ni to europejskie, ni to orientalne budowle, odmienne od zachodniego morale, drążące państwowe struktury przekupność, szalbierstwo i krętactwo – to powtarzające się cechy wszystkich tych miejsc. Na przykład Ruritanii, Marshovii czy rodzinnego kraju Mony’ego Valkutascu, bohatera „Jedenastu tysięcy pałek, czyli miłostek pewnego hospodara”, powieści Guillaume’a Apollinaire’a z 1907 roku. Poszukujące pomysłu na siebie, niepozostające obojętnym wobec owego nurtu literackiego młode państwo rumuńskie zafundowało sobie w kilku dziedzinach wygodną „autokolonizację” jego narracyjnymi wytworami. Po oczyszczeniu utkanych ze stereotypów terytoriów zostawały tylko elementy przyjemne i intrygujące: dzikie góry wraz z bujną przyrodą, nieeksploatowane bogate złoża, prastare chrześcijańskie obyczaje (może nawet najstarsze w Europie, sic!), niemiecki (nie tyle język, co król!), urodziwe kobiety i cudaczne budowle (te trzeba było zbudować od podstaw i zadbano o to). Na początku modelowano naiwnie Rumunię na „Belgię Południa”. Daleko było jej jednak do uprzemysłowionej, szczycącej się bogatą, mieszczańsko-kupiecką tradycją „siostry z północy”. Z Belgii właśnie „pożyczyli” Rumuni swoją pierwszą konstytucję. Tron przypadł Niemcowi. Stworzenie narodowego stylu w architekturze niemiecka para królewska zleciła Francuzowi. André Lecomte de Noüy miał w nowej już stylistyce odbudować (czyt. stworzyć od zera) główne rumuńskie zabytki, czyli klasztory: hospodarski w Curtea de Argeş, Trzech Hierarchów w Jassach, Dealu pod Târgovişte. Warto też wspomnieć o pawilonach królestwa Rumunii na międzynarodowych wystawach światowych w Paryżu, Lille czy Glasgow. Przygotowanie projektów powierzano francuskim architektom, nierzadko mającym na swym koncie kolonialne realizacje w Algierze, Casablance czy Kairze. Noga niejakiego Ambroise’a Baudry’ego, twórcy pierwszego pawilonu Rumunii na paryskiej Wystawie Światowej w 1886 r., nigdy na ziemi rumuńskiej nie stanęła… Dwie dekady później reprezentuje tam Rumunię już nie jeden pawilon, a zespół budynków: restauracja, w której hektolitrami leje się wino, a do tańca przy żywej południowej muzyce zaciągają gości mocno wydekoltowane piękne kobiety, cerkiew z ekspozycją baryłek ropy naftowej i worków pszenicy w środku (dwa filary kwitnącej gospodarki „bałkańskiej Francji”). Cały kompleks sfinansował rumuński książę George Bibescu, prototyp literackiego seksoholika Mony’ego Valkutascu ze wspomnianych wcześniej „Jedenaście tysięcy pałek…” Apollinaire’a.

Łamigłówka zbyt skomplikowana dla Europy

Podczas „wypraw” po kody tożsamościowe elitom rumuńskim zdarzało się raz po raz wypływać na wyjątkowo dalekie wody. Tak powstała teoria wyspy antycznej cywilizacji otoczonej barbarzyńcami. By zbliżyć się do wielkiej rodziny państw łacińskich, używana przez wieki cyrylica zostaje ostentacyjnie porzucona na rzecz alfabetu łacińskiego. Nie upłyną jednak nawet dwie dekady od tej decyzji, a rumuńskie elity łacińską czcionkę poddadzą stylistycznej obróbce w taki sposób, by ta znów cyrylicę przypominała; szczególna rola przypadnie tu osiadłemu w Rumunii polskiemu grafikowi Roli-Piekarskiemu.

Cytując Bogumiła Lufta: „(…) zawieszony między Wschodem i Zachodem naród ma dziś pewne kłopoty z określeniem swej tożsamości, bo złożyły się na nią w historii różne, niekiedy sprzeczne elementy. Musi się też tłumaczyć ze swej nierzadko pokrętnej polityki aliansów zawiązywanych i zrywanych w zależności od doraźnych potrzeb (…)”. W magazynie tożsamości, do którego tak często udawali się po nowy „towar” rumuńscy intelektualiści i politycy, raz po raz natrafimy na rumuńskiego chłopa. Gardzono tym chłopem, konsekwentnie przez dekady odgradzano go od dóbr cywilizacji, a jednocześnie, niezależnie od politycznego kolorytu, uprawiano swoistą „chłopską maskaradę” i za chłopa się przebierano. Ktoś wymyślił, że to dzięki niemu miała przetrwać „łacińska enklawa” na wschodzie Europy. Kulminację chłopomanii przyniesie międzywojnie, kiedy wpływowe kobiety polityki rumuńskiej, takie jak królowa Maria, premierowa Arethia Tătărescu czy marszałkowa Maria Antonescu, pokazywały się publicznie w strojach ludowych (ostatnia na wzór paradującej w bawarskiej Dirndl Ewy Braun). Haftowana koszula wejdzie na stałe do arsenału Żelaznej Gwardii, skrajnie antysemickiego faszystowskiego ugrupowania.

Książka Lufta to próba wprowadzenia sondy w rzeczywistość naprawdę trudną do pojęcia dla mieszkańca Polski i, śmiem twierdzić, kompletnie niezrozumiałą dla mieszkańca Zachodu. Rozdziały najnowszej porewolucyjnej rumuńskiej historii mogą przecież przyprawić o migrenę największych specjalistów od transformacji w Europie Wschodniej. Partyjne przetasowania, „hasła wydmuszki”, politykierstwo, wielkie zrywy kończące się raz po raz klapą. Podziwiam pomysłowość autora, kiedy ten stara się wytłumaczyć trudne zjawiska, szukając dla nich rodzimych analogii. Zestawia mołdawskich Czangów z Kaszubami, porównuje rolę Bałczyku do Kazimierza nad Wisłą, analizuje rumuńskie partie polityczne, snując analogie do naszego politycznego podwórka. Dzięki Luftowi polski czytelnik może poznać wzruszającą sylwetkę Doiny Cornei, siedmiogrodzkiej dysydentki, dziś osiemdziesięciopięciolatki, która, udekorowana medalem Dwudziestopięciolecia Solidarności w 2006 roku, wyznała: „Gdy zastanawiałam się nad podjęciem kolejnych aktów protestu i bardzo się bałam, pytałam samą siebie, jak postąpiłabym, gdybym była Polką. I wtedy wszystko stawało się jasne (…)”.

Spotkałem się niejednokrotnie z opinią wśród mieszkających w Rumunii obcokrajowców, że „im dłużej się tam jest, tym mniej się rozumie”. Bogumił Luft do tej grupy na pewno nie należy. Zna i rozumie ten kraj jak mało kto. Jego znawstwo przekłada się na rzeczowość, która czasem może jednak nużyć suchą nadprodukcją detaliczności, kojarzącymi się z dyplomatycznymi clarisami, przydługimi opisami roszad w rumuńskiej i mołdawskiej polityce (skrzywienie dziennikarskie), wodospadem niewiele mówiących nazwisk. Stylistyczna niespójność książki „Rumun goni za happy endem” ma w sobie jednak wiele uroku. Autor dokłada starań, żeby komunikat był obiektywny (mimo kokietowania czytelnika: „Ta książka nie jest obiektywna, bo ja po prostu lubię Rumunów”), nie stroni od anegdotyczności, elementy reportażu mieszają się tu z książką historyczną, do tego strukturę całości rozbijają fragmenty pamiętnika.

Większość z poruszonych tematów nie powinna być obca polskiemu czytelnikowi. Luft porządkuje je jednak w pozbawioną dmuchanych emocji czy hiperbol chronologię. To kolejna literacka odsłona Rumunii, Rumunii bliższej, tym razem bez „Stasiukowskiej estetyzacji” (krzywych znaków drogowych, wygwizdowa, spelunek, zardzewiałych dworców) czy psychologizującego i socjologizującego reportażu Małgorzaty Rejmer. Bogumił Luft to specjalista. W „Rumun goni za happy endem” brakuje mi tylko pokazania kultury rumuńskiej. Bo jest niezwykła i ma przecież tyle twarzy. Brakuje mi tych wątków, które mogłyby przy lekturze wzbogacić naszą wiedzę o coś innego niż istotne skądinąd rozważania o totalitaryzmie czy raczkującej rumuńskiej demokracji. Informacji o nowych ruchach społecznych w Rumunii, które zrodziły się na fali protestów przeciw eksploatacji złota w Roşia Montana i wyburzaniu XIX-wiecznej tkanki architektonicznej Bukaresztu czy dynamicznym odradzaniu się kultury jazdy na rowerze w miastach.

Śladami hrabiego Drakuli

„Śladami hrabiego Drakuli”, „Bałkańskie czary”, „Zamki i grody Siedmiogrodu”, „Transylwańska mozaika”, „Kraina twierdz i warowni”. Dziś katalogi polskich biur podroży pękają w szwach od rumuńskich ofert. Większość jadących do Rumunii Polaków przekonana jest, że zobaczy znane sobie widoki i przerobioną na własnej skórze, będącą efektem podobnej do naszej historii rzeczywistość. Część, wcale nie taka mała, liczy na to, że „będzie wyraźnie gorzej”. Bo dla tego „gorzej” rodzimi miłośnicy pooring’u ruszają się właśnie z domu. Jednak przebywający w Rumunii rodacy odkrywają, że ani polskie, ani wschodnioeuropejskie „klucze” po prostu do tego kraju nie pasują.

W rumuńskiej mozaice znalazło się wiele elementów wielkiej cywilizacji dziewiętnastowiecznej. Nieznających rumuńskiej historii rodaków wyjątkowo zadziwia, że w Rumunii znaleźć można realizacje Gustava Eiffela, robiącą wrażenie żywcem przeniesionej ze stolicy Francji pompatyczną dzielnicę bankową, stuletnie budynki kasyn, teatrów burleski i variété czy stację Orient Expressu w Sinai.

Latem oprowadzałem polską wycieczkę. „Kiedy w końcu będzie ten przysłowiowy Rumun na osiołku?” – wypytuje mnie na sybińskim rynku wyraźnie zniecierpliwiony i rozczarowany turysta z Poznania (na oko pięćdziesiątka, mina marsowa, lekko zawzięta). Wcześniej zdradził mi, że podróżowanie to pasja jego życia, że był już w 56 krajach, trzy wycieczki rocznie. „Dużo czasu zabrało panu nauczenie się cygańskiego?” – pyta mnie z kolei pewnego upalnego ranka turystka, widząc, że rozmawiam, zapewne w języku lokalnym, z parkingowym za granicą węgiersko-rumuńską w Borş. Jak widać, często do Siedmiogrodu wyruszamy z ciemnogrodu. Dowodem na nasz brak wiedzy o Rumunii mogą być również ostatnie wybory prezydenckie, które przeszły prawie niezauważone przez polskie media (wyjątkiem jest tu świetny artykuł Bogumiła Lufta właśnie, poświęcony sylwetce Klausa Johannisa). Mając świeżo w pamięci te liczne niestety sytuacje, tym bardziej cieszy, że powstała ta niewątpliwie potrzebna książka.

 

Książka:

Bogumił Luft, „Rumun goni za happy endem”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.