Wszystko zaczęło się w styczniu 2015 r., kiedy Zbigniew Kruszyński przyniósł na warsztaty przekładowe z języka szwedzkiego plik kartek zadrukowanych wierszami Marie Lundqvist. To wówczas po raz pierwszy przeczytałam jeden z najpiękniejszych miłosnych wierszy, który kilka miesięcy później ukazał się w polskim tłumaczeniu:

 

Nie przywykłam być we dwoje. Że ktoś inny
Zaczyna się przy mnie. Wciągam rękę
Przez granicę. Tam gdzie się kończę ty się zaczynasz.
W ten sposób przypominamy siebie.

 

Potem było zachłanne przekopywanie się przez kolejne recenzje i wywiady w szwedzkiej prasie, oglądanie nagrań z poetką czytającą swoje wiersze. Wszystko po to, by lepiej poznać autorkę, która przez piętnaście lat pracowała jako bibliotekarka, nie ujawniając swojej twórczości. Jej późny debiut u progu lat 90. wzbudził w Szwecji olbrzymie zainteresowanie – prosty, oszczędny język Lundquist był już w pełni dojrzały, jej wiersze wyrażały całkowitą poetycką samoświadomość. Dziś Marie Lundquist jest autorką siedmiu książek poetyckich, dwóch tomów prozy poetyckiej oraz zbioru refleksji o fotografiach. Pracuje również jako tłumaczka z norweskiego i dziennikarka kulturalna.

Okazją do bezpośredniego zetknięcia się z Marie Lundquist stał się dla mnie Festiwal Miłosza, organizowany w maju, w Krakowie. Poetka była gościem tegorocznej edycji. Miałam przyjemność poprowadzić jej spotkanie z czytelnikami – 15 maja w samo południe, w Pałacu pod Baranami znajdującym się przy rynku Starego Miasta, razem z tłumaczem Zbigniewem Kruszyńskim. Ta oficjalna rozmowa przekształciła się w pasjonujący dialog, który toczyłyśmy wspólnie przez kolejne dni festiwalu.

 


 

Lundquist-okladka

Justyna Czechowska: Czy fakt, że pani wiersze przełożył na język polski mężczyzna, ma jakieś znaczenie? 

Marie Lundqvist: Nie, uważam, że wiersz znajduje się ponad podziałami płci. W wierszu chodzi bardziej o język niż o doświadczenie.. Sama przekładam dwóch norweskich poetów mężczyzn, nie czuję jednak, żeby moja płeć w jakiś decydujący sposób decydowała o tym, jak rozumiem ich wiersze. Być może powstaje tu nawet jakiś niewielki, ciekawy i dobroczynny dystans, który sprawia, że wiersz staje się wyraźniejszy.

Po polsku jednak podmiot liryczny w pani wierszach używa czasowników w rodzaju męskim.

To tym ciekawiej.

Jak i kiedy zaczęła pani pisać poezję?

Nie dorastałam w literackim domu. Mój ojciec był inżynierem. Czytał na głos fakty z encyklopedii – ten typ języka zresztą do dziś mnie fascynuje. Gdy byłam nastolatką, pisałam jednak wiersze, których język był metaforyczny, bardzo poetycki. Pisanie było dla mnie czymś na kształt własnego pokoju. Wiersz reprezentował swoisty styl życia – odosobniony, nieco mistyczny i tajemniczy, którego wtedy pragnęłam. Ale minęło sporo czasu, zanim napisałam coś, co chciałam pokazać innym.

Zresztą zawsze obierałam okrężną drogę do mojego pisania. Nigdy nie byłam pewna, czy akurat to jest moim powołaniem. Albo czy jest to dla mnie teren dozwolony. Wykształciłam się na bibliotekarkę, pracowałam w zawodzie przez kilkanaście lat. Był to sposób na przebywanie w pobliżu literatury bez posiadania w niej własnego miejsca.

Co sprawiło, że postanowiła pani pokazać swoje wiersze światu?

Pomógł mi przypadek. Wiele lat przed debiutem książkowym brałam udział w kursie letnim w duńskiej szkole ludowej, gdzie spotkałam duńską poetkę Pię Tafdrup, obecnie członkinię Duńskiej Akademii. Z jakiegoś powodu opowiedziałam jej o tym, że piszę, a ona poprosiła mnie o pokazanie tekstów. Po ich przeczytaniu zaproponowała, bardzo spontanicznie, ale też z dużym entuzjazmem, bym wysłała je do jednego z najważniejszych duńskich pism literackich: „Den Blå Port”. Nieco zdumiona, zrobiłam, jak prosiła. Kilka miesięcy później egzemplarz pisma leżał w mojej skrzynce pocztowej, a w nim dziesięć moich wierszy przełożonych na duński przez nikogo innego jak przez Poula Boruma, wielkiego duńskiego guru poezji.

Uważam, że fakt, iż mój pierwszy drukowany wiersz został opublikowany w języku innym niż mój własny, był decydujący. Wiersze dotarły do mnie w przebraniu, były obce, a jednak znajome, niczym rodzeństwo – czy raczej kuzyni. Bycie widoczną wydawało mi się czymś wstydliwym. Wiersze były i jednocześnie nie były mną. To idealna przykrywka.

Pamięta pani swój pierwszy wiersz?

Nie pamiętam żadnego konkretnego, ale pierwsze inspiracje pojawiły się w szkole niedzielnej w kościele, do którego uczęszczałam w dzieciństwie. Uwielbiałam dźwięk wspólnego mruczenia modlitwy, rytmu, języka, który jednocześnie był zrozumiały i nie, a przy tym bardzo wyrazisty. Tego typu język w zestawieniu z językiem naukowym, suchym językiem encyklopedii, odzwierciedla się w całej mojej twórczości.

Czy pisanie było pierwszym artystycznym medium, które pani odkryła?

Tak, pisanie, w którym litery traktowane są jako fizyczny materiał, jako obraz. Wiersz jest dla mnie rzeźbą na papierze. Bardzo lubiłam wycinać i sklejać litery, robić kolaże. To jak tworzenie anonimowych listów. Później zainteresowałam się również fotografią. Cały proces wywoływania analogicznych zdjęć w ciemni jest pełen magii, wydaje mi się, że genialnie odpowiada procesowi wywoływania poetyckiego obrazu.

W pani wierszach jest kilka słów kluczy, które powracają w kolejnych tomach oraz w prozie poetyckiej: samotność, wina, śmierć, naczynie, imię, pokój. Dodałaby pani coś do tej listy?

Słowa, które pani znalazła, są rzeczywiście kluczowe w mojej twórczości. Nieco smutne, bardzo szwedzkie. Jest w nich swoista skandynawska nostalgia. Jedno słowo, którego brakuje mi w tym zestawie, to „być może”. Tomas Tranströmer mówi o pełnym przeciwieństw i nieogarniętym „być może”. To słowo jest dla mnie połączone z wątpliwością, niezdecydowaniem. Wyraża ono naturę wiersza: wiersz wątpi w język, w słowo, a jednocześnie stara się go na swój sposób użyć, żeby cokolwiek powiedzieć.

Chciałabym prosić panią o komentarz do każdego z tych słów. Zacznijmy od samotności.

Słowo samotność znajduje się w tytułach dwóch moich książek. Nie jestem autorką rzeczy kolektywnych. W moich wierszach jest ja – ewentualnie jakieś ty.

Wina.

Po części posiadam silne, osobiste poczucie winy, ponieważ moja mama popełniła samobójstwo, kiedy byłam nastolatką. Z drugiej strony poczucie winy budzi we mnie współczesność. Wciąż przypomina o sobie, każe mnie – dobrze mającej się mieszkance Europy Zachodniej – porównywać moją sytuację z sytuacją tych, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja.

Śmierć.

Chciałabym wypisać się z tego słowa, ale zdaje się, że wszystko, co piszę, zawsze zwęszy śmierć, nawet jeśli dążę do czegoś innego. Śmierć jest i pozostanie czymś niezrozumiałym, co wciąż pragnę odkryć, na czym chcę się oprzeć, nigdy nie mogąc dotrzeć do jakiejkolwiek jasności w tej kwestii.

Naczynie.

Jest związane z troską. W naczyniu można nosić rzeczy, nie widać ich tam, można się nimi zająć, zaopiekować. Wiersz jest naczyniem dla języka.

Imię.

Imiona mnie fascynują, to, jak na nas wpływają, tworzą naszą tożsamość albo jak stawiają opór. Moje imię składa się z pięciu liter, ale „e” na końcu jest po szwedzku nieme. Dlatego słychać tylko cztery głoski. Ale już po duńsku wymawia się wszystkie pięć. Fakt, że ktoś nosi to samo imię, tworzy między nami pokrewieństwo… i powoduje pewnie nieco irytacji – człowiek chce przecież być wyjątkowy.

Na koniec słowo, które pani wymieniła, opisując swoje młodzieńcze próby – pokój.

To też jest jakby „naczynie”. Wiersz jest pokojem, a w szczególności jest nim proza poetycka, która przypomina czworobok z podłogą, ścianami i sufitem. Pokój jest jednocześnie schronieniem i więzieniem. Książka jest jak pokój, który się otwiera i zamyka.

 

Książka:

Marie Lundqvist, „Pisane na kamieniach”, wyb. i przeł. Zbigniew Kruszyński, posł. Adama Zagajewskiego, Zeszyty Literackie, Warszawa 2015.