Zawetowanie rzutem na taśmę przez ustępującego prezydenta Bronisława Komorowskiego uchwalonej (na kolanie) tzw. małej ustawy reprywatyzacyjnej wpisuje się w łańcuch prawniczych zaniedbań i usiłowań nieudolnych, towarzyszących próbom legislacyjnego i orzeczniczego porządkowania sprawy gruntów warszawskich.
Uniki, półśrodki, manipulacje interpretacyjno-lobbingowe, patrzenie przez palce na ekscesy stosowania (raz w jedną, raz w drugą stronę) przez lata towarzyszyły dekretowi z 1945 r. o własności i użytkowaniu gruntów warszawskich, czyli tzw. dekretowi Bieruta. Nadmierny rygoryzm okresu przedtransformacyjnego zastąpiono obecną ekscesywną praktyką interpretacyjną. Po stronie miasta widzimy pasywność i ociężałość, brak umiejętności, zręczności i dostatecznie zdeterminowanej woli, żeby korzystać z istniejącego prawa i jego potencjału. Skupowanie roszczeń za grosze, legitymizacja przekrętu „na kuratora”, rugi lokatorów, których interesów prawnych rzekomo ma „nie dotykać” zmiana właściciela dokonana za ich plecami, zwracanie nieruchomości odbudowanych, rozbudowanych czy zabudowanych bez żądania zwrotu nakładów – tego wszystkiego nie potrafimy napiętnować jako dewiacji. Nie umieją tego problemu rozwiązać prawnicy miasta, sądy, prokuratura. Handel roszczeniami jest napędzany przez ciśnienie czynnika ekonomicznego, które ułatwia też korzystanie z mało skrupulatnych, za to konsekwentnych i zręcznych pomocników oferujących wsparcie prawne. Wszystko po to, aby te ekscesy wykreować i utrzymać. Nieznośnie podniosła retoryka o świętości własności służy jako oręż nawet wtedy, gdy chodzi tylko o manipulację tombakowym sacrum.
W konsekwencji ustawicznie oddawano albo „za mało”, albo „za dużo”. Za mało, bo czasem nie oddawano w ogóle. Za dużo, bo oddając, nie domagano się rozliczenia nakładów, czyli kosztów poniesionych na odbudowę, rozbudowę, infrastrukturę. Bo dekret bynajmniej, jak mu się to obecnie mylnie przypisuje, nie zobowiązywał władzy publicznej do rekompensaty za cokolwiek innego, niż sama skomunalizowana nieruchomość. Jeżeli natomiast miasto coś na niej odbudowało, zbudowało, rozbudowało, a teraz grunt zwraca, to właśnie miasto jako to, które te nakłady poczyniło, może żądać rozliczenia i zwrotu. Nie, nie z dekretu bierutowskiego, ale z zasad ogólnych, ujętych w prawie cywilnym. Owszem, to wymaga zróżnicowania praktyki, jej modelowania i liczenia każdego pojedynczego wypadku. Miasto jednak nie chciało albo nie umiało wypracować proporcjonalnej linii orzeczniczej. Nigdy też nie silono się, aby w strategiczny sposób (może tu powinien był działać Rzecznik Praw Obywatelskich albo/i cywilny pion prokuratury) ustabilizować coraz bardziej wiotką praktykę uchylania ostatecznych decyzji administracyjnych. To nie z inicjatywy miasta Trybunał Konstytucyjny dopiero w maju bieżącego roku wreszcie jasno wypowiedział się (sprawa P 46/13), że niekonstytucyjny jest brak ograniczenia w czasie uchylania dawnych decyzji.
Miasto grzeszyło zaniedbaniem w jeszcze jednym punkcie. Praktyka reprywatyzacyjna powinna uwzględniać różne interesy, zgodnie z zasadą proporcjonalności: byłych właścicieli, ale i lokatorów zwracanych nieruchomości czy mieszkańców miasta korzystających ze zwracanych nieruchomości używanych w publicznym interesie. Tymczasem wąziutkie pojęcie strony mającej prawny interes, a zatem legitymowanej w postępowaniu administracyjnym, oportunistycznie eliminuje tu lokatorów zwracanych nieruchomości. Ich interes nie jest po prostu brany pod uwagę przy wyważaniu proporcjonalności. Tu tkwi praprzyczyna wydania lokatorów na udrękę rugów.
Miasto nie wykorzystuje możliwości, jakie stwarzał i stwarza istniejący system prawa, aby bardziej proporcjonalnie wyważyć skutki reprywatyzacji. To wymaga bowiem decyzji sytuacyjnych. A decydowanie, uzasadnianie, nie wspominając o liczeniu – jest trudne i żmudne. Wygodniej, aby to zrobił ustawodawca i to najlepiej bezwariantowo, aby usunąć pole do decydowania. Tylko że okres przedwyborczy to fatalny moment na wyważone przedsięwzięcia legislacyjne, no i zwłaszcza takie, które – jak ćwierkały jaskółki – nie miały nic miasta kosztować.
I tak dochodzimy do ustawy, którą zaskarżył prezydent Komorowski. Uchwalono dziurawy konstytucyjnie akt w nadziei, że słuszny cel uświęci braki, a ustępujący prezydent przymknie na nie oko. Całkowite legislacyjne pozbawienie dawnych właścicieli roszczeń tam, gdzie zwrotów w naturze z uwagi na interes publiczny się nie przewiduje, oznacza jednak znów nieproporcjonalny, niekonstytucyjny eksces. W zaskarżonej ustawie zrobiono to inaczej, okrawając dotychczasowy zakres zobowiązań.
Dawne zobowiązania (odszkodowanie za przejęte nieruchomości) powinny być dotrzymane. I oczywiście nie idzie o pełne odszkodowanie liczone po obecnych cenach. To się po prostu nigdy ani nie należało, ani nie powinno należeć. Ale z kolei wiele obecnie zgłaszanych roszczeń in natura (budynki historyczne, szkoły, place, ogrody itd.) w gruncie rzeczy jest konsekwencją błędnego i tolerowanego przez lata rozszerzenia interpretacji dekretu (wykładnia ahistoryczna i ekscesywna jego przesłanek) oraz k.p.a. I ta liczba znacznie by zmalała, gdyby wrócić do źródeł i raz jeszcze sprawdzić, czy wszystko, czego się żąda, rzeczywiście ma swoje umocowanie, choćby ze względu na nakłady, jakie poniosło miasto na odbudowę na zwracanym gruncie.
Miotamy się od skrajności do skrajności. Równie niedobre co opisana wyżej sytuacja jest namawianie nowego prezydenta do wycofania wniosku. Ustawa jest potrzebna, aby zapłacić za to, za co zapłacić obiecano, a której to obietnicy nie dotrzymano. Oczywiście, że można zamiast tego oddać w naturze – ale rozliczając i kompensując należności i nakłady. Oczywiście, trzeba bardziej proporcjonalnie wyważać interesy, sensownie widzieć nieodwracalność skutków prawnych i nie tolerować naciągania czy wręcz łamania prawa przez manipulatorów. Nie przekonuje mnie podnoszenie lamentu przez podmioty, które przez lata nie chciały lub nie umiały korzystać z istniejącego potencjału prawa, a teraz gładko godzą się na działanie ustawodawcy metodą „na skrót”.
Warszawie przydałby się Rudy Giuliani z jego umiejętnością czynienia użytku z istniejącego prawa, kompetencji, konsekwencją w działaniu, odwagą podejmowania decyzji. Tylko gdzie kogoś takiego znaleźć?