Łukasz Pawłowski: Dlaczego stworzenie ustawy reprywatyzacyjnej zajęło Platformie Obywatelskiej tyle czasu?
Jarosław Jóźwiak: To bardzo trudna materia i tak naprawdę problem nie został w Polsce rozwiązany od 25 lat. Pierwsze próby podjęto pod koniec lat 90. za rządów AWS-u, ale niestety ustawa została zawetowana przez prezydenta Kwaśniewskiego. Od tamtej pory Warszawa borykała się z coraz większymi problemami na tle reprywatyzacji. Ze strony miasta pierwszy projekt ustawy skierował do sejmu prezydent Lech Kaczyński, a potem dwukrotnie pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz: na początku pierwszej i drugiej kadencji. Miasto nie ma inicjatywy ustawodawczej, była to więc swego rodzaju prośba o dalsze zajęcie się tym tematem. W efekcie udało się nam wywalczyć dwie rzeczy – najpierw tzw. ustawę 3×200, która od zeszłego roku przez trzy kolejne lata przyznaje miastu po 200 milionów zł na wypłatę odszkodowań z tytułu dekretu Bieruta. Ustawa była inicjatywą senacką i w tym samym trybie poprosiliśmy też senatorów o pomoc w rozwiązaniu najbardziej palących problemów, czyli tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną. Dostaliśmy zielone światło od rządu, prace ruszyły, ale niestety prezydent Bronisław Komorowski ustawy nie podpisał, tylko odesłał ją do Trybunału Konstytucyjnego.
Pana zdaniem niesłusznie?
Tak sądzę. Ustawa była opiniowana przez Biuro Legislacyjne Senatu, które nie wniosło w pierwszym etapie żadnych zastrzeżeń. Przechodziła też przez Rządowe Centrum Legislacji.
Główny zarzut wobec tych przepisów jest taki, że część osób, które mogłyby ubiegać się o odszkodowanie, pozbawia ona takiej możliwości tylko dlatego, że dawna nieruchomość tych ludzi dziś jest wykorzystywana na cele publiczne, np. jako szkoła. To przypadkowe kryterium, które niezgodnie z prawem różnicuje obywateli, twierdzą przeciwnicy tego rozwiązania.
Ale ta ustawa nie odbierała prawa do odszkodowania! Dawała jedynie miastu prawo odmowy zwrotu majątku, a właściciel, mając taką odmowę, mógł się z nią zgłosić po odszkodowanie z tytułu art. 215 ustawy o gospodarce nieruchomościami. Zapisy o odszkodowaniach nie pojawiły się w ustawie reprywatyzacyjnej z tego prostego powodu, że takie prawo już jest i nie było sensu go powtarzać. Przypomnę też, że w odróżnieniu od tego, jak jest w większości innych krajów, w Polsce można się starać o pełne, tj. stuprocentowe odszkodowanie. W innych krajach takie odszkodowania wynoszą średnio ok. 20 proc. wartości nieruchomości.
Decyzja byłego prezydenta była tym bardziej zaskakująca, że zarówno rząd, jak i władze Warszawy reprezentują ten sam obóz polityczny, z którego wywodzi się Bronisław Komorowski. Czym pana zdaniem była podyktowana?
Trudno mi powiedzieć. Wspólnie z dyrektorem Marcinem Bajko [dyrektor Biura Gospodarki Nieruchomościami w warszawskim ratuszu – przyp. red.] byliśmy na spotkaniach w Kancelarii Prezydenta. Rozmawialiśmy na temat tej ustawy, wyjaśniliśmy wszystko bardzo szczegółowo i miałem wrażenie, że spotkaliśmy się ze zrozumieniem. Stąd nasze całkowite zaskoczenie decyzją prezydenta, wydaną późną nocą w ostatnich dnia urzędowania.
Prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz-Waltz, oraz część ruchów miejskich zwróciły się do prezydenta Dudy o wycofanie ustawy z TK.
Pierwszy zaapelował o to Leszek Miller, następnie część ruchów miejskich. Ratusz też się do tej prośby przychyla, bo to ustawa bardzo ważna dla miasta. Tryb, który wybrał prezydent, jest o tyle fatalny, że jeśli Trybunał Konstytucyjny zakwestionuje choćby przecinek w tej ustawie, to niestety całość trafi do śmieci. Z naszego punktu widzenia byłoby lepiej, gdyby Bronisław Komorowski podpisał ustawę, a przepisy budzące jego wątpliwości odesłał do Trybunału. To mógłby zrobić również prezydent Duda. Takie rozwiązanie pozwoliłoby korzystać z tych przepisów, które w tej ustawie są, a nie budziły żadnych zastrzeżeń.
Jak do tego czasu będą wyglądały zwroty gruntów, na których znajdują się budynki publiczne?
Staramy się zachować nieruchomości tak długo, jak to tylko możliwe, czyli do czasu otrzymania ostatecznej decyzji sądu wyznaczającej termin na zwrot. Niestety, po prezydenckim wecie pierwsza taka decyzja już musiała zostać wydana. Dotyczyła ona części podwórka, placu zabaw jednego z przedszkoli na Powiślu. W ciągu najbliższych dwóch miesięcy będziemy musieli wydać trzy-cztery podobne decyzje.
Dlaczego nie można w takich sytuacjach wypłacać odszkodowań nie w naturze, ale w jakiejś formie zamiennej, na przykład rekompensaty finansowej?
Do tego musi być jasny przepis ustawowy, a dzisiaj takowego nie ma. Rozwiązaniem była mała ustawa reprywatyzacyjna, która dzisiaj pozwoliłaby odmówić zwrotu, a następnie wypłacić odszkodowanie z art. 215 ustawy o gospodarce nieruchomościami. Według obecnych przepisów musimy dokonać zwrotu, a potem możemy co najwyżej odkupić od nowego właściciela zwróconą nieruchomość.
To absurdalne, bo wówczas miasto płaci za nieruchomość tyle, ile jest ona warta obecnie, bez uwzględnienia przyrostu jej wartości w ciągu lat i pieniędzy, jakie w nią zainwestowano.
Polskie prawo ma wiele absurdów, z którymi próbujemy walczyć. Ustawa reprywatyzacyjna regulowała kilka węzłowych zagadnień. Po pierwsze problem ustanawiania kuratorów dla właścicieli roszczeń nieznanych z miejsca pobytu. Oczywiście instytucja kuratora jest jak najbardziej dopuszczalna, ale tutaj doszło do wypaczenia, ponieważ za osoby nieznane z miejsca pobytu zaczęto uznawać ludzi, którzy mieliby dziś po sto kilkadziesiąt lat. Ostatni raz tak długo żyło się w czasach Starego Testamentu.
Kolejną rzeczą, którą ta ustawa regulowała, jest rynek roszczeń. Dziś są one skupowane na masową skalę, bardzo często za śmieszne pieniądze – niekiedy roszczenia do nieruchomości wartej kilkanaście milionów sprzedawano za kilkaset złotych na podstawie umów sporządzanych dosłownie na świstkach papieru. Stąd nasza propozycja, by obrót roszczeniami odbywał się na podstawie aktów notarialnych, tak jak odbywa się handel nieruchomościami, a miasto miało prawo pierwokupu. Tak funkcjonuje to w przypadku nieruchomości zabytkowych – w ten sposób, dzięki prawie pierwokupu, kupiliśmy pałacyk będący dziś siedzibą Sinfonii Varsovii.
Inny problem, jaki miała rozwiązać ta ustawa, dotyczył tzw. nieruchomości „śpiochów”. To budynki, w przypadku których tuż po wojnie prawnicy składali rozmaite wnioski, licząc na to, że kiedy pojawi się właściciel nieruchomości, będą go mogli reprezentować. To było 70 lat temu i od tego czasu nic więcej się nie stało. Takich nieruchomości jest kilka tysięcy, a zgodnie z prawem, jeśli nieruchomości są objęte roszczeniami, miastu nie wolno wyłożyć nawet złotówki na inwestycje poza kosztami bieżącego utrzymania. Budynki są więc w fatalnym stanie – często pozbawione centralnego ogrzewania, a nawet kanalizacji. Z tego powodu chcieliśmy wprowadzić procedurę wygaszania tych roszczeń polegającą na próbie wezwania zainteresowanych stron za pomocą publicznych ogłoszeń, a jeśli nikt na zgłoszenie nie odpowie, na wygaszeniu roszczenia.
A co gdyby po tym okresie zgłosił się właściciel?
Miałby prawo dochodzić swoich praw zgodnie z przepisami kodeksu cywilnego. Ale to zdarza się bardzo rzadko. Spośród kilku tysięcy warszawskich „śpiochów” do tej pory „ożył” raptem jeden czy dwa.
Jak można opisać politykę miasta dotyczącą reprywatyzacji teraz, po odesłaniu ustawy do Trybunału Konstytucyjnego?
Trudno mówić o jakiejkolwiek polityce w sytuacji, w której nic się nie może. Będziemy się starali jak najdłużej zgodnie z prawem chronić budynki publiczne…
…w oczekiwaniu na nowe przepisy?
Albo na pozytywne dla nas rozpatrzenie przez TK wniosku prezydenta. Do tego czasu jesteśmy właściwie bezsilni, tym bardziej że sądy coraz chętniej orzekają na rzecz właścicieli. W Polsce prawo działa na zasadzie wahadła – od całkowitego braku poszanowania własności prywatnej, do uznania jej za wartość wyższą niż dobro publiczne.
To prowadzi nas z powrotem do tego samego pytania, od którego zaczęliśmy. Dlaczego od 25 lat nic w tej sprawie nie zrobiono? Od niemal 9 lat władzę w Ratuszu sprawuje ekipa Platformy, od 8 lat również rząd jest przez nią tworzony, od 5 PO miała „swojego” prezydenta.
W 2009 r. mieliśmy zgodę premiera Tuska na rozpoczęcie prac nad kompleksową ustawą reprywatyzacyjną. Po drodze jednak przyszedł kryzys, rząd wprowadził cięcia budżetowe i prace wstrzymano. Problem związany z pojawianiem się kuratorów występujących w imieniu zmarłych właścicieli narastał od dwóch lat. Próbując się ratować, uzyskaliśmy wspomniane już dofinansowanie na wypłatę odszkodowań, a jednocześnie otrzymaliśmy zgodę premier Kopacz na przygotowanie projektu małej ustawy reprywatyzacyjnej. W ciągu pół roku udało się ją przeprowadzić przez Sejm i Senat. Niestety, na ostatniej prostej wpadliśmy na przeszkodę, której nikt w Ratuszu się nie spodziewał.