Katarzyna Kazimierowska: Proszę sobie wyobrazić, że zachodzi pani w niechcianą ciążę, ale jest pani mężczyzną. Co wówczas pani robi?
Katha Pollit: No cóż, to byłby zupełnie inny świat. Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, to, jak to mówią feministki w Stanach, aborcja byłaby sakramentem [śmiech]. Nie byłoby z nią żadnego problemu. Jest taka powieść autorstwa Ursuli Le Guin pt. „Lewa ręka ciemności”. Opisuje ona społeczeństwo, gdzie przez większość czasu wszyscy są seksualnie obojętni, neutralni i jedynie na okres godowy przyjmują męskie lub żeńskie organy rozrodcze. Nigdy nie wiadomo, czy będziesz mężczyzną, czy kobietą, czy ty, czy ta druga strona zajdzie w ciążę. A to wszystko zmienia, prawda?
No właśnie, dość to przerażające, bo stawia nas w sytuacji, kiedy musimy przyznać, że wobec tego kobiety traktowane są na świecie jako obywatele drugiej kategorii.
Bo tak jest. Kobiety są tak traktowane, a środkiem do ich nadzoru jest właśnie reprodukcja. Nigdy nie pozwolilibyśmy sobie, żeby prywatność mężczyzn została naruszona, a ich ciała poddane kontroli, ich zdrowie zagrożone w taki sposób, w jaki dotyczy to kobiet. Kiedy kobieta zachodzi w ciążę, słyszy, że musi poświęcić siebie dla tej istoty, która w niej rośnie, nieważne, jak zaszła w ciążę i czy to jest bezpieczne dla jej zdrowia. Wyobraża pani sobie, że ktoś mówi zdrowemu młodemu mężczyźnie, że ma oddać jedną nerkę i niech się nie martwi, przecież zostanie mu jeszcze druga? Nie można nikogo nakłonić nawet do oddania krwi, a kobietę zmusza się do urodzenia niechcianego dziecka! Jakby płód był jakąś nadistotą. Ma więcej kontroli nad ciałem kobiety niż ktokolwiek inny. A o kontrolę tu właśnie chodzi.
Gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, to – jak to mówią feministki w Stanach – aborcja byłaby sakramentem. Nie byłoby z nią żadnego problemu. | Katha Pollitt
Ciekawi mnie, że osoby najbardziej zaangażowane w publiczne komentowanie kobiecego ciała i nakładanie kolejnych kontroli to głównie mężczyźni – księżą, politycy – ewentualnie dziewice i kobiety po menopauzie.
Mamy za sobą tysiące lat patriarchatu, a te, powiedzmy: „pomysły feministyczne”, zaczęły być widoczne zaledwie 150 lat temu. To nie tak znowu długo, w pewnym sensie ludzki rozwój nie jest tak szybki. Nadal mamy rasizm, choć nie mamy niewolnictwa, no i co chwila pojawiają się negatywne reakcje na te wszystkie feministyczne propozycje. Myślę, że wielu mężczyzn nie jest zadowolonych z tego, w którą stronę te zmiany idą. A w czasach gwałtownych przemian społecznych niektórzy stają się bardzo konserwatywni. Na efekty nie trzeba długo czekać. W Stanach Zjednoczonych właśnie widzimy, jak religie, nie tylko katolicyzm, rosną w siłę i starają się lobbować w kwestiach społecznych.
Ale te zmiany poglądów i postaw pojawiają się falami – raz aborcja jest dozwolona, raz zabroniona, raz traktowana liberalnie, raz mniej. Przecież to nie ma sensu, to dla kobiety jak wieczna ruletka.
W mojej książce piszę, że jednym z powodów tej sytuacji jest to, że ruch pro-choice nie radzi sobie ze stygmatem aborcji. Nie podjął nawet prób zmiany negatywnego nastawienia do tej kwestii. Zgodzili się na zgubną narrację, że aborcja jest straszna, ale musi być legalna. I to jest woda na młyn dla ruchu pro-life. A to, co trzeba zrobić, to zmienić dyskurs, zmienić narrację. Trzeba zacząć mówić otwarcie i wprost, że aborcja jest dobrem społecznym, jest potrzebna. Dobre społeczeństwo jest możliwe wówczas, gdy dzieci są chciane, kobiety mogą żyć pełnią życia, a mężczyźni mają silną więź ze swoimi dziećmi. Oto przekaz, jaki powinien trafiać do ludzi.
Dlaczego zdecydowała się pani napisać książkę o aborcji? Przecież wydaje się, że wszystko zostało już w tej sprawie powiedziane, a pani od lat jest głosicielką haseł ruchu pro-choice.
Czułam, że dyskurs wokół aborcji stał się zdecydowanie zbyt przepełniony strachem. Straciliśmy trochę rozpędu i pomyślałam, że potrzebna jest książka, która wszystkie informacje na ten temat zbierze w całość, a jednocześnie będzie wyraźnym stanowiskiem w sprawie. Chciałam, aby to wreszcie głośno wybrzmiało – aborcja to część życia kobiety, nie jest morderstwem, nie oznacza, że jesteś straszną osobą.
Takie podejście gdzieś po drodze zgubiliśmy na rzecz niekończących się dyskusji, na temat zapłodnionych jaj, zygoty, zarodków, płodów etc. A gdzie w tym wszystkim jest kobieta? No cóż, ona także jest osobą, stoi tu przed wami! Nie, my wolimy rozmawiać o DNA! To całkowite szaleństwo. Dlatego chciałam napisać książkę, która postawi kobietę w centrum, a nie to, co można zrobić z jej ciałem.
Jakie są reakcje na pani książkę w Stanach?
Otrzymałam mnóstwo pozytywnych recenzji, oczywiście nie ze strony osób czy mediów związanych z Kościołem lub ruchem pro-life. W głównych mediach komentarze były pozytywne i w kilku z nich autorzy, niemal zawsze kobiety, zaczynały od wyznania, że miały aborcję. I widzę, że to działa, że trzeba dzielić się swoimi doświadczeniami, zdjąć piętno z tego słowa. Z kolei działacze pro-life oczywiście odsądzali mnie od czci i wiary, wysyłali pocztówki z martwymi płodami, pisali, że się za mnie modlą. Cóż, to zawsze się może przydać, przecież nigdy nie wiadomo… [śmiech]
Myśli pani, że książka będzie miała wpływ, np. na politykę stanową?
Nie, chociaż bardzo bym chciała! Ale wierzę, że ta książka może być częścią czegoś większego, politycznej fali w USA. Mam wrażenie, że już tworzy się taki ruch, kobiety zaczynają głośno protestować przeciwko stygmatyzacji aborcji, zwłaszcza młode kobiety – one otwarcie mówią o swoich doświadczeniach. „Miałam aborcję, nie jest mi przykro, to uczyniło moje życie lepszym” – takie hasła pojawiają się w internecie. Kobiety już się tego nie wstydzą. Ruch pro-choice byłby silniejszy, gdyby nie milczenie kobiet. A przecież jedna na trzy kobiety w USA miała aborcję! I każdej z nich ktoś pomagał: matka, chłopak, mąż, przyjaciółki – to tak wiele osób! To ogromna moc! I władza! Ale ta władza jest bezwolna, gdy po stronie kobiet napotyka się na milczenie i wstyd.
W bardzo poruszającym dokumencie o aborcji pt. „After Tiller” reżyserki przedstawiają historię dziewczyny, która – mimo tego, że jest zwolenniczką pro-life – decyduje się na aborcję, będąc w zaawansowanej ciąży.
No tak, wszystko jest w porządku, dopóki to nie dotyczy nas. W Stanach krąży taki dowcip o środowisku pro-life: „Jakie mogą być powody aborcji: gwałt, kazirodztwo i ja” [śmiech]. Myślę, że wiele ludzi myśli: ja jestem inny, to mnie nie spotka, ja nie uprawiam seksu. Myślą tak, dopóki to nie jest ich rzeczywistość.
Mówi pani, że trzeba postawić kobiety w centrum uwagi, ale dlaczego nie mówimy o mężczyznach, sprawcach ciąż? Dlaczego mówimy: to ona jest winna, a czemu nie on? Czemu nie ścigamy facetów o alimenty, dlaczego to faceci nie stosują antykoncepcji [Pollitt kiwa głową i powtarza: „Zgadzam się, zgadzam się”], no i dlaczego – idźmy dalej – nie ma edukacji seksualnej w szkołach, czemu nie ma taniej antykoncepcji… Mogłabym tak długo.
Może powód jest taki, że te wszystkie rzeczy dla polityków i moralnych pieniaczy nie są ważne. Może uzyskanie tych wszystkich praw i ułatwień, a nawet sama walka o nie jest taka trudna, bo ma taka pozostać, bo nikomu nie zależy, żeby było ławiej. Może w ogóle nie chodzi o to, żeby ułatwić życie matkom, bo politycy, zwłaszcza prawicowi, chcą, żeby kobiety zostały w domu z dziećmi. Przecież dobrze jest mieć kobiety w domu, pod kontrolą.
Ale samotne matki nie zostaną w domu, bo ktoś musi na te dzieci zarobić.
No to nie powinny mieć dzieci, jeśli są same. Do polityków nie dociera, że samotna matka zostaje sama, bo na wieść o ciąży odchodzi od niej partner. Nikt nie dba o samotne matki, nikogo to nie obchodzi. Nie cenimy kobiet i dzieci wystarczająco, żeby się nimi odpowiednio zająć.
Dla mnie to gigantyczny rozdźwięk między obojętną dla matek polityką a boomem na rynku wydawniczym w dziedzinie poradników typu: jak być lepszym rodzicem i dać dziecku jak najwięcej.
Proszę ich nie czytać, wpadnie pani tylko w poczucie winy. [śmiech]
No dobrze, to jak to możliwe, że feministki w Stanach nie walczą o takie podstawowe dla matek sprawy, jak płatny i dłuższy okres urlopu macierzyńskiego, bezpłatne żłobki i przedszkola.
To bardzo dobre pytanie, a powodów tej sytuacji jest kilka. Po pierwsze, nigdy nie zorganizowano politycznej kampanii wokół płatnych urlopów i żłobków, zdaje się, że feministki mają inne pomysły na to, co rząd powinien robić. Przecież dopiero co udało się uregulować opiekę medyczną na poziomie krajowym, poprzez tzw. Obamacare i to już uważa się za sukces. Ruch feministyczny jest bardziej zorganizowany wokół działań na poziomie krajowym, mniej zaś wokół polityki stanowej, a te są różnorodne – zależnie od stanu.
Obserwuję rosnącą masę wkurzonych matek, bo u nas wciąż mówi się o tym, że matki powinny pracować i jednocześnie zajmować się dziećmi. To się na szczęście powoli zmienia – dopiero w 1993 r. wprowadzono 12-tygodniowy tzw. Family and Medical Leave Aid, w dodatku bezpłatny i uznano to za wielkie osiągnięcie, bo gwarantował powrót do pracy. Sądzę jednak, że jeśli Demokraci wygrają nadchodzące wybory, to będziemy w stanie coś z tym zrobić w kolejnej kadencji. Jeśli jednak wygrają Republikanie, obudzimy się, niestety, w zupełnie innym kraju.