Dokonana niedawno w Orlando masakra w klubie dla homoseksualistów to nie pierwsze i nie ostatnie tego typu wydarzenie w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych. Wywołała szok swoją skalą – 50 zabitych osób to nowy niechlubny rekord tego typu zamachów. Poraziła także rodzajem wybranego celu – nigdy wcześniej podobne zamachy nie były motywowane nienawiścią do osób homoseksualnych. Mnie jednak dotyka i skłania do namysłu nie to, co w tej tragedii wyjątkowe, ale to, co stanowi w niej normę. Normę, dodam dla jasności, specyficzną dla amerykańskiego społeczeństwa.
Sprawca masakry, Omar Mateen, wkroczył na główny parkiet klubu Pulse uzbrojony w pistolet oraz karabin maszynowy AR-15. Broń zakupił całkowicie legalnie, na kilka dni przed zamachem. Z podobną łatwością (choć ze względu na wiek zamachowców, nie zawsze z zachowaniem wszelkich przepisów obowiązującego prawa) w narzędzia zbrodni zaopatrywali się również inni sprawcy największych masakr, które widziały na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat Stany Zjednoczone. Przypomnę tylko kilka z nich, ograniczając się do zajść w szkołach.
20 kwietnia 1999 r. 18-letni Eric Harris i o rok młodszy Dylan Klebold zabijają 15, a ranią 21 osób w Columbine High School w miejscowości Littelton w stanie Kolorado. Masakra stanie się później tematem głośnego filmowego felietonu politycznego Michaela Moore’a „Zabawy z bronią” oraz filmu Gusa Van Santa pt. „Słoń”. Zamachowcy broń zdobywają nielegalnie. Karabiny maszynowe kupuje dla nich nieco starszy kolega, z zachowaniem wszelkich przepisów obowiązującego prawa. Po zamachach policja nie formułuje przeciwko niemu żadnych zarzutów.
21 marca 2005 r. 16-letni Jeffrey Wise w Red Lake w stanie Minnesota morduje swojego dziadka i dalszych krewnych, a następnie kilkoro studentów Red Lake Senior High School. Bilans zbrodni to 10 zabitych i 7 rannych. Wise używa broni legalnie zakupionej przez rodzinę i łatwo dostępnej w domu.
16 kwietnia 2007 r. w Blacksbourg w stanie Virginia liczący 23 lata Seung-Hui Cho, w dwóch odrębnych atakach przeprowadzonych tego samego dnia morduje łącznie ponad 30 osób, rani 20 kolejnych, a na koniec sam odbiera sobie życie. Broń kupuje legalnie u lokalnego sprzedawcy.
14 grudnia 2012 r. Adam Lanza, 20-latek mieszkający w Newtown w stanie Connecticut, zabija własną matkę, a następnie 26 osób w Sandy Hook Elementary School, z czego 21 to 6- i 7-letnie dzieci. Gdy policja przybywa na miejsce, Lanza odbiera sobie życie. Z bronią obeznany jest od dawna – regularnie chodzi na strzelnicę od czwartego roku życia. W zamachach używa broni legalnie kupionej przez rodzinę. Konkretnie: karabinu Izhmash Saiga, strzelby Bushmaster oraz pistoletów Glock 20 i Sig Sauer P226. Po tragedii w mieszkaniu Lanzów policja znajduje jeszcze dwie strzelby i jeden pistolet. Wszystkie zakupione zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa.
Problem wydaje się dość oczywisty i znany od dawna. Przyczyną tak częstych masakr dokonywanych w Stanach Zjednoczonych jest łatwość w dostępie do broni. Mimo wielu debat, a także kilku projektów, które miały wprowadzić bardziej restrykcyjne przepisy w tej sprawie, jak dotąd nikomu nie udało się zmienić tego stanu rzeczy. Lobby sprzedawców broni pozostaje bardzo mocne i wpływowe. Jego siła to jednak coś więcej niż tylko pieniądze, dzięki którym jest w stanie skutecznie bronić swojej pozycji i dochodów, jakie ona generuje. Wynika również z pewnego niezwykle ważnego rysu amerykańskiej kultury politycznej. Z ogromnego, sankcjonowanego tradycją, przywiązania Amerykanów do posiadania broni jako jednego z elementarnych praw wolnego obywatela. W tym przypadku: prawa do skutecznej samoobrony. O tym, że „prawo osób do posiadania i noszenia broni nie może być naruszone”, mówi przecież druga poprawka do amerykańskiej konstytucji.
Nasze dziedzictwo nie jest, jak chcieliby niektórzy postępowcy, zbędnym balastem. Ale nie jest również darem niebios, za który mamy być wdzięczni losowi i który powinniśmy bezkrytycznie przyjmować. | Jan Tokarski
I to właśnie prowadzi mnie do pewnej szerszej refleksji. Powyższy zapis wszedł w życie 15 grudnia 1791 r. Stworzono go w społeczeństwie, które wyglądało zupełnie inaczej niż obecne, w drastycznie odmiennych warunkach technologicznych. Od tego czasu sporo zmieniło się zarówno w zakresie indywidualnego i zbiorowego bezpieczeństwa obywateli, jak i w tym, jak śmiercionośna (czyli skuteczna) może być broń palna. Mimo to sprawa łatwego dostępu do broni pozostaje dla wielu zwykłych Amerykanów kwestią fundamentalną. Jedną z tych, które rozstrzygają o tym, czy są, czy też nie są wolnymi ludźmi.
Racjonalne argumenty – że do skutecznej samoobrony wystarczy zwykły pistolet, a posiadanie karabinu maszynowego nie ma i nie może mieć z obroną własnej osoby czy mienia nic wspólnego – nie grają tu żadnej roli. Poruszamy się bowiem w obszarze politycznego mitu. Prawo do bycia uzbrojonym po zęby sankcjonuje uświęcająca mądrość tradycji. Nawet jeżeli w sferze publicznej bronią go demagodzy posłuszni interesom potężnego lobby, które na tym osobliwym „przemyśle zbrojeniowym” zarabia krocie, przez ich usta przemawiają Ojcowie Założyciele. O absurdzie, do jakiego to prowadzi, niech świadczą reakcje na strzelaninę w kinowym multipleksie w miejscowości Aurora z 20 lipca 2012 r. Podczas projekcji filmu „Mroczny Rycerz” napastnik zastrzelił tam kilkanaście osób, a ranił kilkadziesiąt. Niektórzy zwolennicy łatwego dostępu do broni komentowali po tym wydarzeniu, że nie byłoby ono tak tragiczne, gdyby reszta publiczności była odpowiednio uzbrojona. W rzeczy samej: gdy siedzi się w ciemnej kinowej sali, świadomość, że wszyscy dookoła są uzbrojeni po zęby, musi działać uspokajająco.
Tak oto – na konkretnym, namacalnym przykładzie – upada coś więcej niż tylko przekonanie o tym, że łatwy dostęp do broni gwarantuje ludziom większe bezpieczeństwo. Upada również fundamentalny mit wszelkiego myślenia konserwatywnego czy związanego z tradycjonalizmem. Ten mianowicie, który powiada, że w tradycji zapisana jest zweryfikowana przez długotrwałe doświadczenie mądrość. Mądrość, której nie można rozpisać na racjonalne formuły ani wyrazić przy pomocy dających się obiektywnie zmierzyć wskaźników.
Owszem, i takie elementy w niektórych tradycjach się zdarzają. Ale wiara w to, że wszystkie składające się na nią elementy stanowią przejaw dziejowej mądrości, wydaje mi się po prostu niesłychanie naiwna. Konserwatyści mają rację, nie wierząc w skuteczność inżynierii społecznej, która miałaby pozwolić poprawiać ludzki świat bez jakichkolwiek ograniczeń. Ale swój zdrowy sceptycyzm przemieniają w pozbawioną podstaw żarliwą wiarę w momencie, w którym uznają, że choć nie ma „spiżowych praw dziejów”, to istnieje przecież „spiżowe prawo tradycji”. Słowem – że tradycja w sposób obiektywny i nieuchronny oddziela rozumne od nierozumnego, prawdę od fałszu.
To fikcja. Nasze dziedzictwo nie jest, jak chcieliby niektórzy postępowcy, zbędnym balastem, który powinniśmy po prostu zrzucić z ramion. (Nie jest nim tym bardziej, że spora część szeroko rozumianej tradycji Zachodu to tradycja myśli postępowej). Ale nie jest również darem niebios, za który mamy być wdzięczni losowi i który powinniśmy bezkrytycznie przyjmować. To nie ukryty logos, w którym w niedyskursywnej formie odbija się obiektywny porządek rzeczy. Tradycja jest dziełem człowieka i dzieli ze swoim twórcą wszystko, co w nim wielkie i małe. Jest w niej porządek, ale jest i chaos. Konserwatysta, który bez zastrzeżeń chce przyjąć tradycję i nigdzie nie pragnie jej przemodelować, w praktyce wyznaje odwrócony prometeizm.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: ROG5728 (CC BY-SA 3.0) Źródło: Wikimedia Commons.