1.

Gdzie upada religia, tam rodzą się kulty – pisał klasyk socjologii. Dziś mamy do czynienia ze zmierzchem projektu stworzonego po 1989 r. przez liberalne centrum. W jego ramach wierzono, że wolny rynek przyniesie społeczeństwom trwały dobrobyt, a emancypacja w sferze kulturowej da jednostce nieznaną w dziejach swobodę samorealizacji. Uważano również, że liberalna zasada tolerancji pozwoli ludziom o odmiennych wierzeniach i światopoglądach pokojowo ze sobą współżyć w ramach tzw. społeczeństw otwartych. Te iście prometejskie nadzieje upadły, czego konsekwencje dochodzą do nas właśnie za pośrednictwem zdarzeń z nagłówków gazet. Demokracja liberalna miała być rozwiązaniem problemu polityki. Dziś żywioł demokratyczny zwraca się przeciwko liberalizmowi. „Dzikość” walczy ze „zgnilizną”.

2.

Nie będzie chyba wielką przesadą stwierdzenie, że po 1989 r. liberalizm stał się dominującym nurtem politycznym zachodnich społeczeństw. A może nawet czymś więcej: ostatnią wielką polityczną religią odczarowanego jakoby świata. Stało się tak jednak w mniejszym stopniu wskutek jego siły, bardziej natomiast za sprawą słabości przeciwników. Upadek komunizmu skompromitował doszczętnie nie tylko sam komunizm, lecz również socjalizm. Konserwatyzm, neokonserwatyzm czy komunitarianizm były raczej sposobem reagowania na rozmaite bolączki wywołane triumfem liberalnych zasad niż realną wobec nich alternatywą. Krytyka liberalizmu z pozycji postępowych czy konserwatywnych wydawała się uzasadniona, gdy nie negowała jego głównego nurtu, a jedynie chciała wytyczyć mu nieprzekraczalne ramy. Kiedy próbowano przemienić ją w kontrprojekt, okazywała się archaiczna lub utopijna. Mimo chwilowych wybuchów emocji, jakie wokół siebie skupiały (alterglobaliści czy neomarksiści po lewej stronie politycznego spektrum; partie nacjonalistyczne, religijne czy ksenofobiczne po prawej), ruchy te nie potrafiły nigdy doprowadzić do powszechnej mobilizacji społecznej. Lub chociaż uczynić jej na tyle mocną, by trwale podważyć dominujący liberalny paradygmat. Wydaje się, że obecnie mamy do czynienia ze zmianą tej sytuacji.

Demokracja liberalna miała być rozwiązaniem problemu polityki. Dziś żywioł demokratyczny zwraca się przeciwko liberalizmowi. „Dzikość” walczy ze „zgnilizną”. | Jan Tokarski

Nie dzieje się tak przypadkowo. Triumf 1989 r. wielu liberałów uznało za uprawniający do ideologicznego triumfalizmu. Im wyraźniej dostrzegali słabość swoich oponentów, tym mocniej wierzyli we własną siłę. Nie minęło sporo czasu, nim wielu z nich nabrało przekonania, że choć liberalizm niejako programowo odrzucał utopijne projekty polityczne, sam miał do spełnienia wielką dziejową misję.

Z ostrożnych zwolenników pluralizmu liberałowie (nie wszyscy, ale bardzo wielu) stali się apostołami jedynie słusznej i zbawiennej doktryny. Uwierzyli nie tylko w to, że wolny rynek jest niezawodnym mechanizmem pomnażania dobrobytu. Uznali również, że dysponują kluczem do wygaszenia wszystkich międzyludzkich sporów. Że potrafią zastąpić politykę prawem; chaotyczne namiętności – racjonalnymi procedurami; zamknięte tożsamości – otwartością światopoglądową. „Postęp”, „modernizacja”, „globalizacja”, „wolny rynek”, „humanizm”, „prawa człowieka”, „rządy prawa” – to wszystko były hasła powiewające dumnie na jednym sztandarze, zwrotki tej samej radosnej pieśni.

Pozornie liberałowie nie forsowali żadnej ideologii. Ich działania wydawały się stricte negatywne: czyszczenie przestrzeni publicznej z wszystkiego, co zideologizowane, ze wszystkich „mocnych” poglądów. W praktyce mówili jednak: ta „wysterylizowana” przez nas przestrzeń – i tylko ona! – to właśnie Wolność. Tak liberalizm stał się prometeizmem, obietnicą ziemskiego raju indywidualizmu, globalnego wolnego handlu, praw człowieka. Paradoksalnie, uzasadnieniem tych marzeń był krach komunizmu. Zupełnie jak gdyby Historia, wysyłając samą siebie na śmietnik, miała w ostatnim tchnieniu przyznać rację liberałom.

3.

Dziś liberałowie dziwią się powrotem rozmaitych idei z historycznego śmietnika. Tymczasem w tym, że martwe jakoby słowa powstają nieoczekiwanie z popiołów, nie ma nic dziwnego. W historii idei to banał. Wielkie polityczne koncepty, będące wyrazem odwiecznych ludzkich pragnień, nie rodzą się, ani nie giną jak ich śmiertelni twórcy – jednokrotnie i nieodwołalnie. Przypominają raczej bogów greckiego Olimpu – raz lepiej, raz mniej widocznych, ale zawsze obecnych i skłóconych ze sobą. To za ich sprawą historia człowieka przemienia się w krwawe igrzyska. Nie potrafimy obyć się bez politycznych mitów, ale zawsze padamy ich ofiarą. Wizja odczarowanej, wolnej od takich elementów polityki sama jest mitem.

Do sfery mitu sięgają dziś chętnie ci, którzy chcieliby zastąpić popękany liberalizm innym zespołem idei. Mam tu na myśli różnorakich politycznych prometeistów z prawa i lewa. Ich głos nie brzmi jednorodnie. Trudno mówić o tworzeniu się jakiejś koherentnej, posiadającej wyraźny rdzeń ideologii. Tak jedni, jak i drudzy chętnie sięgają po wielkie symbole i pełne patosu narracje. Nudną demokrację liberalną chcieliby zastąpić demokracją narodową albo socjalną. Niektórzy z nich są cynicznymi populistami, inni mają zapędy autorytarne, jeszcze inni marzą o katharsis politycznej przemocy. Bez względu na to, czy używają bardziej prawicowej, czy też lewicowej frazeologii, łączy ich przekonanie, że nad sferą mitycznych symboli, którymi wywijają na sztandarach, będą potrafili zapanować. Dlatego też nazywam ich „prometeistami” (choć jest wątpliwe, czy naprawdę wierzą w możliwość zbudowania raju na ziemi). Być może wystarczyłoby jednak określenie „międzynarodówka populistyczna”.

Sporo jej przedstawicieli łączy, lecz jeszcze więcej dzieli. Dzisiejsza „nowa” (choć od pół wieku wciąż ta sama) lewica z łatwością definiuje problem – tak lub inaczej rozumianą „nierówność” – ale bezskutecznie szuka podmiotu, który potrafiłby się z nią uporać. Prawica z łatwością znajduje podmiot – naród, zbiorowość religijną, a najlepiej wspólnotowy koktajl, w którym porządnie wymieszano jedno z drugim – i do niego dostosowuje problemy, które chciałaby rozwiązać. W tym tkwi zresztą fundamentalna przewaga (polityczna, nie intelektualna) dzisiejszej prawicy – że buduje na realnie istniejących podmiotach. Lewica przeżywa natomiast co jakiś czas chwile uniesień, ale jej „rewolucje” czezną w imitującym rewolucyjność karnawale. Najtrwalszą pozostałością ruchu Occupy Wall Street są selfie, jakie zrobiło sobie wielu z jego uczestników.

Mimo tej zasadniczej różnicy, w obu przypadkach chodzi o to samo: ponowne rozpalenie politycznych namiętności, których nie potrafi już rozpalić dzisiejszy liberalizm.

Dziś liberałowie dziwią się powrotem rozmaitych idei z historycznego śmietnika. Tymczasem w tym, że martwe jakoby słowa powstają nieoczekiwanie z popiołów, nie ma nic dziwnego. W historii idei to banał. | Jan Tokarski

4.

Oto zatem paradoks: dzisiejsze antyliberalne prometeizmy powstały na gruzach prometejskiej, utopijnej wersji liberalizmu. Kluczowe pytanie brzmi: czy możliwy jest jakiś inny, antyprometejski liberalizm? Lub formułując rzecz nieco inaczej: czy to właśnie prometejski wymiar liberalizmu nie jest aby źródłem politycznej demobilizacji dzisiejszego centrum? Czy liberalizm, kładąc nacisk na indywidualne swobody wyboru i jednostkowe projekty dobrego życia, nie okazuje się koniec końców wezwaniem do powszechnej obywatelskiej apatii? Dlaczego właściwie wyemancypowana jednostka, pewna swojej indywidualności, realizująca się na przemian w sferze życia prywatnego i rynkowej rywalizacji ekonomicznej, miałaby parać się polityką? W imię jakich wartości? Jakich zadań? Odpowiedzialności za kogo?

Liberalizm w swojej wersji prometejskiej w każdej idei wymagającej od jednostki tak lub inaczej rozumianego samopoświęcenia dostrzega ideologię. Wyzwalając człowieka od instytucjonalnych źródeł przemocy (religijnych, państwowych, kulturowych, etc.), wydaje go jednak na pastwę jej innej, szalenie przewrotnej, ale często nie mniej dotkliwej postaci. Mam tu na myśli przemoc polegającą na podwójnym porzuceniu jednostki – pozostawieniu jej całkowicie osamotnionej wobec globalnych sił rynkowych (w ekonomii) oraz wobec przygody pozbawionego granic i punktów orientacyjnych samostwarzania (w kulturze).

Liberalizm w swej wersji prometejskiej nazywa obie te samotności „wolnością”. Nie chce zauważyć, że nieotamowany niczym wolny rynek zamienia jednostkę w rzecz, zbiór rynkowo użytecznych zdolności. Uczestnik rynkowej gry jest towarem, który musi znaleźć dla siebie nabywców i stale dbać o to, by przedłużać okres swojej (zawsze ograniczonej) przydatności do spożycia. Kultura emancypacji z kolei oznacza rzucenie człowieka w bezdenną czeluść swobodnego wybierania i redefiniowania swojego „ja”.

W teorii radosna, w praktyce okazuje się ponad siły przeciętnego człowieka – a być może nawet ponad siły jakiejkolwiek śmiertelnej istoty. Żeby wybierać, ludzie potrzebują bowiem pewnych punktów orientacyjnych. Chcą nie tylko poczucia, że wybierają swobodnie, ale również, że wybierają dobrze. Upragniona „autentyczność” w praktyce okazuje się maskaradą, teatrem sztucznie fabrykowanych tożsamości. Co być może jeszcze istotniejsze, niezmiernie trudno jest ludziom żyć w owym dziwnym pęknięciu, jakie pojawia się między dwoma podstawowymi środowiskami ich egzystencji: ekonomią i kulturą. Jakie rozdwojenie mam tu na myśli? To które każe mi być określoną jedynie przez swą użyteczność rzeczą na wyzwolonym rynku oraz absolutnie suwerennym podmiotem w wyzwolonej kulturze. W pracy mam być trybikiem w maszynie; w czasie wolnym – czystą samorealizacją.

Nawet jeżeli człowiek zapomina chwilowo o bogach, bogowie nigdy nie zapominają o człowieku. Zresztą ci „bogowie” – czy, jak kto woli, „polityczne mity” – to nic innego, jak nazwy, emblematy odwiecznych ludzkich pragnień. | Jan Tokarski

5.

Liberalizm prometejski pada więc (padł?) ofiarą przenikającej go pychy. Umyka mu mianowicie fundamentalny paradoks zawarty w każdym projekcie emancypacji. Otóż z jednej strony każda instytucja, ingerując w relacje między ludźmi, stanowi jakąś formę przemocy. Z drugiej jednak brak jakichkolwiek instytucji regulujących międzyludzkie relacje to nic innego jak przemoc w czystej postaci. Nie ma więc całkowitej emancypacji, bo nie ma skutecznej ucieczki od przemocy. Jedną formę dominacji można zastąpić tylko inną formą dominacji. Taka jest natura śmiertelnej istoty zwanej „człowiekiem”. Stąd nieodzowność polityki.

Na tym jednak nie koniec. Rozpuszczając się w ekonomii i kulturze, liberalizm gubi również swój najcenniejszy, to znaczy polityczny właśnie wymiar. Przestaje być wizją świata popękanego, w którym zderzają się ze sobą rozmaite wartości. Zamiast tego twierdzi, że wszystko można ze sobą harmonijnie uzgodnić. Że każdy może się z każdym zawsze porozumieć. Odmawia uznania, iż (jak stwierdził niegdyś Kant) „z pokrzywionego drzewa człowieczeństwa nie da się wyciosać niczego prostego”. Przeciwnie: przyjmuje, że natura ludzka jest w swej najgłębszej istocie prosta i pozbawiona wzajemnie sprzecznych dążeń. Czyniąc tak, staje po stronie wydedukowanej harmonii, a nie realnie odczuwanych napięć.

Odwrotnie postępuje ktoś, kogo nazwałbym „liberałem sceptycznym”. Zdaje on sobie sprawę z tragiczności polityki. Z tego, że nie potrafi ona odpowiedzieć na wszystkie ludzkie bolączki, zrealizować każdej ambicji, rozwiązać każdego problemu. Problemy polityczne mają bowiem to do siebie, że nie mogą zostać rozwiązane. Można je jedynie rozstrzygnąć. W każde rozstrzygnięcie wpisana jest natomiast czyjaś krzywda, jakaś strata. Liberał sceptyczny przyjmuje więc za fakt nieuchronne pęknięcie między motywami ludzkich działań a ich następstwami. A także kruchy i ograniczony charakter wszelkich politycznych rozwiązań. Liberalizm to dla niego nie program, nie hasło wyborcze, nie wezwanie do rewolucji. To niepewność w sprawach ostatecznych.

Nie oznacza to, że zwolennik takiej wrażliwości rezygnuje z projektu emancypacji jednostki. Sądzi jedynie, że jej wyzwolenie nigdy nie może być ostateczne. Co więcej, uważa, że aby było rzeczywiste, musi zostać ujęte w pewne ogólne ramy politycznego porządku. Bez niego ludzka wolność okazuje się widmem, pojęciową zjawą. Nie ma dla człowieka wolności poza polityką. Jest tylko wolność, którą dzięki politycznym działaniom i instytucjom można wpierw wytworzyć, a następnie – poszerzać i utrzymywać. Nie ma również indywidualnego „ja”, które nie byłoby częścią żadnej politycznej zbiorowości – jakiegoś „my”. Realna, a nie teoretyczna tylko podmiotowość może jednostkom zostać użyczona jedynie w ramach politycznej wspólnoty. Wreszcie, żadne „my” nie może obyć się bez jakichś „onych” – ludzi od „nas” innych, „nam” obcych. Oto dwustronny – i par excellence polityczny – tragizm ludzkiej skończoności.

Tymczasem dla liberalizmu prometejskiego fundamentalne jest przekonanie, że politykę można okiełznać, a kłębiące się w niej symbole i mity – wyegzorcyzmować kropidłem neutralnych światopoglądowo zasad i materialnie zdefiniowanych interesów. To bardzo naiwny pogląd. Nawet jeżeli człowiek zapomina chwilowo o bogach, bogowie nigdy nie zapominają o człowieku. Zresztą, ci „bogowie” – czy, jak kto woli, „polityczne mity” – to nic innego jak nazwy, emblematy odwiecznych ludzkich pragnień. Kto chce poważnie uprawiać politykę, nie może od nich abstrahować. Nie może więc milczeć o bogach. Tym bardziej nie powinien wierzyć, że nad nimi zapanuje. Właśnie ta wiara czyni współczesnych antyliberalnych prometeuszy tak niebezpiecznymi.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Ross Pollack; Źródło: Flickr.com [CC BY-NC-SA 2.0]