1.
Podobno wszyscy ludzie są tacy sami. Ma to zapewne oznaczać, że każdy pragnie szczęścia, dachu nad głową oraz lokat z wysokim oprocentowaniem. To jednak nieprawda. Ludzie chcą różnych, często wykluczających się wzajemnie rzeczy. Dla jednych liczy się dobrobyt, dla innych pobożne życie; jedni chcą wolności, inni bezpieczeństwa. Wielkość europejskiego liberalizmu polega między innymi na tym, że dostrzega wielość ludzkich potrzeb oraz wyobrażeń dobrego życia. Naczelnym złudzeniem jego zwolenników jest natomiast wiara w to, że w tyglu sprzecznych, wykluczających się wartości uda się w końcu odnaleźć jakiś wspólny mianownik. Że istnieje fundamentalna płaszczyzna, na której ludzie zawsze mogą się ze sobą porozumieć. Słowem, że konflikt nie jest nieuchronny.

11 września 2001 r. grupa islamskich fundamentalistów z Al-Kaidy obróciła w stertę pyłu nie tylko bliźniacze wieże Światowego Centrum Handlu. Podważyła również zasadność liberalnego marzenia o możliwości uniwersalnego porozumienia między ludźmi. Terroryści nie chcieli z nikim rozmawiać, nie mieli też zamiaru czegokolwiek negocjować. Nie interesowały ich pieniądze, sława ani żadne inne tzw. wymierne korzyści. W kategoriach liberalnej wyobraźni można takie ich zachowanie uznać za eksces. Coś skandalicznego, trudnego do wyobrażenia. Oto ludzie, którzy niczego nie chcą – poza tym, by podpalić nasz świat. W zeszłym roku zobaczyliśmy ich ponownie na ulicach Paryża, niedawno pojawili się w Brukseli, Nicei i Berlinie.

Skąd biorą się ludzie odrzucający świat, który (przynajmniej na poziomie deklaracji) nikogo nie chce odrzucać? Wielu – od filozofów począwszy, a na publicystach skończywszy – próbowało rozwikłać tę zagadkę. Odpowiedzi udzielono bez liku. Przyczynami są bieda, ideologiczne zaślepienie, błędy amerykańskiej polityki zagranicznej – mówiono. Nie twierdzę, że te wyjaśnienia są nieprawdziwe. Wydaje mi się tylko, że nie zawierają całej prawdy. Łączy je ten sam uspokajający refren. Mówi on, że przyczyną są czyjeś błędy, jakieś nieporozumienia, niedostatek racjonalności. Kiedy tylko usuniemy je z drogi, porozumienie stanie się możliwe. To jednak złudzenie. Szlachetne, ale niebezpieczne. Co gorsze, ma ono swoje źródła w odrzuceniu idei par excellence liberalnej: idei pluralizmu.

2.
Pluralizm zakłada coś więcej niż tylko wielość możliwych poglądów na świat. Przyjmuje również, że jest ona czymś dobrym, pożądanym. Gdyby Prawda (ta absolutna, przez duże „p”) była człowiekowi dostępna, nie mógłby być wolny. Byłby tylko egzekutorem obiektywnego porządku, potulnym wykonawcą rozstrzygających o wszystkim za niego reguł. Tymczasem właśnie dzięki niepewności w sprawach ostatecznych udziałem człowieka może być naraz wspaniała i dramatyczna przygoda ducha. Przygoda niekończącego się nigdy poszukiwania, zderzania ze sobą rozmaitych poglądów, wielkiej dyskusji o świecie i człowieku.

Liberał przyjmuje więc, że pluralizm jest lepszy niż pogląd, zgodnie z którym wszystkie ludzkie wartości dają się ułożyć w jeden harmonijny schemat. Chronić człowieka przed wciskaniem go na siłę w tego typu gorsety ma liberalna demokracja – szczytowe polityczne osiągnięcie Europy. Nie jest ona niezawodnym mechanizmem ani projektem, który można byłoby wpierw szczegółowo rozrysować, a następnie wdrożyć w życie za pomocą odpowiednio zaplanowanej inżynierii społecznej. Przeciwnie: to konstrukcja krucha, pozostająca w zgodzie ze sobą o tyle tylko, o ile posługuje się metodą prób i błędów. Można ją opisać jako system cięć, skomplikowaną pajęczynę podziałów i przeciwstawień. Oddziela się w niej religię od polityki, sferę prywatną od publicznej, państwo od społeczeństwa. Nawet sama władza zostaje „rozkorojona” na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. A wszystko po to, aby stworzyć każdemu możliwie szeroki zakres indywidualnej wolności. Liberalna demokracja stara się więc godzić wodę indywidualnej swobody z ogniem politycznego porządku.

Myli się jednak, kto uważa, że dokonując tego wobec wartości, zachowuje agnostycyzm szwajcarskiego zegarka. Pluralizm nie jest ani nie może być światopoglądowo neutralny. Oznacza opowiedzenie się za pewnym zbiorem wartości (różnorodnością, wolnością indywidualną, tolerancją), a przeciw innym (jedności, bezpieczeństwu monolitycznej kultury). Chce więc być poglądem możliwie jak najbardziej otwartym, ale otwarty na wszystko być nie może. W tym jego wielkość, w tym jego zgryzota.

3.
W efekcie pluralizm zakłada nie tylko pewien specyficzny rodzaj władzy, ale również pewien specyficzny rodzaj obywatela. Nie wymaga od niego przyjęcia jakiegokolwiek zestawu poglądów czy systemu wartości. Wymaga jednak, aby przyjął pewien określony stosunek do wszelkich zestawów poglądów czy systemów wartości. Chodzi mianowicie o to, by uznał, że są to przede wszystkim jego własne przekonania. Bóg czy absolutna wartość, w które wierzy, nie mogą być nikomu narzucane. Obywatel musi zatem przenieść wszystkich swoich bogów i wszystkie swoje najwyższe wartości do sfery prywatnej. Może oczywiście się na nich w debacie publicznej powoływać. Ale nie może oczekiwać, że uznają ich inni. Innymi słowy, obywatel zobowiązany jest do przeprowadzenia we własnym wnętrzu analogicznych cięć do tych, które widoczne są w politycznym systemie liberalnej demokracji. Ma oddzielić świeckie od świętego, fakty od wartości. To, w co wierzy prywatnie, od tego, czego może oczekiwać w sferze publicznej.

Sęk w tym, że nie każdy zestaw poglądów równie łatwo poddaje się tak nakreślonej operacji „ćwiartowania”. Przekonanie, że zabieg ten jest „światopoglądowo neutralny”, ponieważ od każdego dającego się wyobrazić zestawu poglądów wymaga tego samego, to tylko sen liberalnego doktrynera. Jak bowiem w każdej tego typu operacji, to nie wrażenia chirurga, ale pacjenta mają decydujące znaczenie.

Choćby oddzielenie religii od polityki nie jest, by tak rzec, teologicznie obojętne. W zależności od obowiązującej w danym wyznaniu ortodoksji może być zgodne z panującymi w nim przekonaniami lub całkowicie z nimi sprzeczne. Jedni bogowie nakazują swym wiernym „oddać cesarzowi, co cesarskie”. Inni domagają się, by stanowione przez państwo prawo odzwierciedlało porządek moralny. „Neutralne światopoglądowo” nie jest przekonanie o równości kobiet i mężczyzn ani o tym, że rodzice nie mają prawa aranżować małżeństw swoich nieletnich jeszcze córek. Nie jest takowy również pogląd mówiący, że każdy ma prawo do zachowania cielesnej integralności oraz swobodnego dysponowania własnym ciałem.

Przecież nawet tak niewinne na pozór zjawisko, jak noszenie przez niektóre muzułmanki zasłaniającego nieomal całe ciało stroju, stanowi odbicie pewnego systemu wartości. W tym konkretnym przypadku: poglądu uznającego ciało kobiety za własność męża, który jako jedyny ma prawo je oglądać. Pogląd taki jest w oczywisty sposób niezgodny z liberalizmem. Czy jednak należy w takim razie zakaz noszenia burki uznać za właściwe z punktu widzenia pluralizmu rozwiązanie? A co uczynić z kobietami, które utrzymują, że zakładają burkę dobrowolnie, dając wyraz swojej „tożsamości kulturowej”? Na tym, podobnie zresztą jak na wielu innych przykładach, widać wyraźnie, że pluralizm nie tylko nie jest neutralny względem wartości, ale również rodzi problemy, których nie potrafi samodzielnie rozwiązać. Może co najwyżej starać się je łagodzić.

4.
Istnieje jednak problem, którego żaden pluralizm nie będzie nigdy w stanie ani załagodzić, ani tym bardziej rozwiązać. Nie da się go mianowicie pogodzić z Objawieniem. A konkretnie: z religijnym prozelityzmem (lub jego świeckimi podróbkami), który pokornym obiecuje zbawienie, a niewiernym niesie pożogę. Terroryści z Al-Kaidy i tzw. Państwa Islamskiego; ci, którzy zaatakowali w 2001 r. Nowy Jork i Waszyngton, a niedawno wyszli na ulice Paryża, Brukseli i Berlina, należą do tej właśnie kategorii ludzi. Wyznający pluralizm liberał nieoczekiwanie odkrywa w nich kogoś, kogo nigdy nie spodziewał się spotkać: wroga. Nie Innego, z którym przynajmniej teoretycznie jestem w stanie się porozumieć, ale właśnie wroga, którego mogę jedynie zabić lub unieszkodliwić. W przeciwnym razie to on zabije mnie.

Dokonawszy tego odkrycia, liberał mógłby uznać za Carlem Schmittem, że w polityce drzemie zawsze możliwość konfliktu egzystencjalnego – sporu o wszystko, na nieograniczoną skalę. Takiego, w którym stawką jest śmierć lub przeżycie. Co jednak znamienne, nie czyni tego. Sięga natomiast po przybornik moralistycznej retoryki i z wysokości ambony, na którą w międzyczasie się wdrapał, ogłasza światu wiadomość o istnieniu „osi zła” lub jakichś innych sił ciemności. Nadal pragnie wierzyć, że ze wszystkimi ludźmi będzie w stanie się porozumieć. Skoro jednak spotkał na swojej drodze takich, z którymi dialog nie jest możliwy, formułuje jedyny logicznie poprawny wniosek: to potwory, barbarzyńcy, zwierzęta. Słowem: nie są oni naprawdę ludźmi. Wszystko, co nieludzkie, jest mu obce.

Fakt, że to właśnie liberałowie wykazują szczególną skłonność do takiej operacji „odczłowieczania” wroga, wydaje mi się wielce wymowny. Nie odbija się w nim jednak mroczny rewers pluralistycznej doktryny. Przeciwnie, mamy raczej do czynienia z momentem jej porzucenia. Pluralizm nie jest tu uznawany za owszem, najlepszy zapewne, ale jednak tylko jeden z możliwych poglądów na świat. Nie jest pewnym stanowiskiem wobec wartości: afirmacją jednych, a odrzuceniem innych. Ma być niezawodnym mechanizmem, aksjologicznie neutralną maszyną, której tryby wytwarzają ogólnoludzką zgodę. Kto nie chce lub nie umie poddać się jej działaniu, z miejsca staje się osobnikiem odartym z człowieczeństwa, wcieleniem diabła. To zaś jest przeszkodą w trzeźwej ocenie sytuacji politycznej. Nie pozwala myśleć w kategoriach celów i środków. Każe zapomnieć o szerszych efektach podejmowanych działań i porzucić logikę porządku politycznego. Galeria takich diabłów, mniej lub bardziej sfabrykowanych przez wyobraźnię współczesnego Zachodu, jest całkiem bogata. Wystarczy wspomnieć Saddama Hussajna, Muammara Kadafiego czy Baszara al-Assada. Kto uważa, że demokracja liberalna ma przynieść ludzkości zbawienie, ten z łatwością może uwikłać się w konflikt par excellence religijny. Taki, w którym nie widać ani końca, ani (tym bardziej) pomyślnego rozwiązania. Jeżeli czegoś uczą nas koleje trwającej już piętnaście lat „wojny z terroryzmem”, to chyba właśnie tego.

5.
My, Europejczycy, żyjemy dziś na najlepszym z istniejących światów. Możemy cieszyć się wolnością i dobrobytem rzadko (o ile w ogóle) oglądanym w dziejach. Ani demokracja liberalna, ani stanowiący jej ideowy rdzeń pluralizm nie są historyczną normą czy czymś w rodzaju punktu docelowego dziejów ludzkości. To chwiejne, wytworzone metodą prób i błędów, wiecznie niedoskonałe instytucje polityczne. Powstały w wyniku naszego wolnego wyboru. Dlatego że opowiedzieliśmy się za jednymi wartościami, a odrzuciliśmy inne. Fakt, że nie stanowią ani nigdy nie będą stanowić bazy ogólnoludzkiego porozumienia, nie powinien więc nas dziwić.

W tych, którzy je odrzucają i pragną zniszczyć, nie powinniśmy moim zdaniem dostrzegać istot z piekła rodem. Należy raczej ujrzeć w nich wrogów. Kogoś, kto stanowi dla nas żywotne zagrożenie i z kim należy się uporać przy użyciu politycznych narzędzi. Wojna ta nie może jednak przybrać charakteru demokratycznej krucjaty, dzięki której – po wybiciu ostatnich „niewiernych” – stworzymy w końcu warunki dla zaistnienia ogólnoludzkiej zgody. Nie stworzymy. Nic nie wskazuje na to, by zabraknąć miało ludzi, którzy odnajdą swoje powołanie w podpalaniu świata. Ale nawet jeżeli brzmi to dość diabolicznie, warto pamiętać, że nie pchają ich do tego żadne podszepty Szatana. Nie ma ani nigdy nie było na świecie innego diabła niż sam człowiek. To myśl o wyplenieniu ze świata wszelkiego zła jest myślą prawdziwie diabelską.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Scott Webb; Źródło: Pexels.com [CC0]

 


 

kl_bannery_patronat_4

Patronem artykułu jest NETIA.