Kwestia smaku
Kiedy nieco ponad tydzień temu do internetu przedostał się projekt PiS-owskiej ustawy o Sądzie Najwyższym (SN), najbardziej chyba zaskakujący był jego wymiar estetyczny. Że PiS weźmie się za sądy, a właściwie za sędziów, wszak było jasne, podobnie jak jasne jest, że na jesieni weźmie się za media, ordynację wyborczą i uniwersytety, a trochę później za kulturę. Zaskakujący był jednak sposób, w jaki zamierza się za te sądy i sędziów brać.
Przy całej technokratyczności sprawy SN-u, dającej możliwość operowania w białych rękawiczkach – zapis, w ramach którego minister sprawiedliwości lub inny polityk obozu władzy ręcznie wyznaczy, którzy sędziowie zostaną na swoich stanowiskach, był po prostu bezczelny w swej prostocie. Politykę można rozumieć jako anektowanie kluczowych instytucji państwa przez ludzi związanych z obozem władzy w celu przemiany tych instytucji i, w efekcie, przemiany państwa. Ale zapis w ustawie o SN brzmiał, jakby nikt z PiS-u nigdy nie zapoznał się ze słynnym porzekadłem Bismarcka na temat robienia polityki i przyrządzania kiełbasy: partia rządząca, miast przedstawić Polakom ładnie, higienicznie zapakowane pęto, postanowiła pokazać, jak szlachtuje zwierzę, dobiera się do wnętrzności, a następnie z tychże przygotowuje posiłek.
I to właśnie na tym polegał partii rządzącej geniusz, potwierdzony przeprowadzonym 19 lipca – a więc w trakcie najbardziej zaawansowanych protestów – sondażem IBRIS-u, w którym PiS-owi poparcie nie tyle nie spadło, ile urosło do 36 proc. Spadło z kolei – do 21 proc. poparcie dla Platformy Obywatelskiej. Po kilku dniach protestów, w sondażu Kantar dla TVN, PiS zanotował spadek, ale spadek nieznaczny, bo ledwie o 4 proc. – cokolwiek niewiele, jak na skalę, na którą protesty się odbyły. W najnowszym sondażu dla „Gazety Wyborczej” z 21 i 22 lipca PiS notuje 33 proc. poparcia – 5 proc. więcej niż w sondażu z maja!
Dlaczego ten wzrost poparcia (vel niewielki spadek) nie powinien dziwić, podobnie jak fakt, że projektem ustawy o Sądzie Najwyższym PiS otworzył przed Polakami drzwi rzeźni, zamiast zamknąć je na cztery spusty?
Aby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba cofnąć się do kampanii wyborczej w roku 2015, na tle innych o tyle unikalnej, że odbyła się ona bez dwóch głównych aktorów, którzy od dekady meblowali spór polityczny w Polsce: Tusk znalazł się w Brukseli, Kaczyński zaś, zdając sobie sprawę z niechęci, jaką budzi w umiarkowanym elektoracie, usunął się do drugiego szeregu. Spór personalny na chwilę zanikł, bo i trudno, by prowadziły go polityczki tak nieporywające, jak Ewa Kopacz i Beata Szydło.
Zamiast tego mieliśmy do czynienia z przekonywaniem wyborców, która partia lepiej wykorzysta stojące przed Polską możliwości. PiS przejął dotychczas kojarzony z obozem Platformy język modernizacyjny, a zapowiadana IV RP miała być Polską, którą dawno temu wyśnił sobie Jan Rokita, czyli państwem o najsprawniejszych na świecie instytucjach. Te bowiem – twierdzili politycy PiS-u i trudno się było z nimi nie zgodzić – za rządów Platformy szwankowały. Problem w tym, że roztoczywszy przed Polakami obietnicę silnego instytucjami państwa, PiS nie wyjaśnił, w jaki sposób zamierza do niego doprowadzić. Obecnie – a zawetowana ustawa o Sądzie Najwyższym i niezawetowana ustawa o sądach powszechnych są tego najlepszymi przykładami – widzimy, że tą metodą jest rewolucja kadrowa, dokonywana metodą publicznych igrzysk.
Roztoczywszy przed Polakami obietnicę silnego instytucjami państwa, PiS nie wyjaśnił, w jaki sposób zamierza do niego doprowadzić. Obecnie widzimy, że tą metodą jest rewolucja kadrowa, dokonywana metodą publicznych igrzysk. | Wojciech Engelking
Czy punktem dojścia tej rewolucji są faktycznie silne instytucje? Wątpliwe, ale nie dlatego, że nie wierzę w dobre intencje Jarosława Kaczyńskiego. Wątpliwe dlatego, że jego rewolucja kadrowa zakłada permanentność. Jest nowym ustrojem państwa.
Słowa i ludzie
Może ktoś powiedzieć – ale przecież skala ostatnich protestów musiała partię rządzącą zaskoczyć. Musiało ją zaskoczyć, że ulice zapełniły się ludźmi, którzy dotychczas na nie nie wychodzili; przecież partii rządzącej musi być nie na rękę, że zdjęcia z łańcuchów światła ilustrują pierwsze strony „The Washington Post” i „New York Times’a”. Nie do końca.
Sprzeciw wobec zmian w Sądzie Najwyższym, jaki się po ulicach rozlewa, jest PiS-owi na rękę; zresztą, trudno uznać, że Jarosław Kaczyński go przed przystąpieniem do realizowania tych zmian nie zakładał. Cementuje on bowiem partyjny podział, w którym PiS ze swoją populistyczną polityką permanentnej rewolucji kadrowej – od czasu do czasu kontrowaną prezydenckim wetem, wcale nie tak szeroko zakrojonym, jak mieliby ochotę protestujący – zawsze będzie wygrywał.
Wyjaśnijmy najpierw, na czym polityka permanentnej rewolucji kadrowej polega. Polega ona otóż na przekonywaniu Polaków przez partię rządzącą, że kluczowe instytucje państwa funkcjonują w sposób wadliwy nie tylko ze względu na prawne unormowania, które stoją u ich podstaw i które dałoby się zmienić za pomocą unormowań nowych. Zdaniem przedstawicieli PiS-u problemem dużo większym są odpowiadający za działanie tych instytucji ludzie – na przykład sędziowie Sądu Najwyższego (i prezesi sądów powszechnych). I tych ludzi trzeba, za pomocą przepisu przejściowego, a potem uzależniającego od politycznego nadania unormowania dotyczącego ich wyboru, ze stanowisk usunąć.
W optyce proponowanej Polakom przez PiS wadliwość kadr na tyle rzutuje na wadliwość instytucji, iż należy te kadry wymienić masowo właśnie za pomocą odgórnego działania politycznego, nie zaś, przykładowo, działania instytucji innej, która mogłaby odpowiedzialne za korupcję osoby wyszukać i postawić w stan oskarżenia – Centralnego Biura Antykorupcyjnego, dajmy na to. W całym swoim kadrowym konkrecie rewolucja ta nie wskazuje Polakom jednak konkretnego wroga, konkretnej osoby odpowiedzialnej za to, że państwo gnije. Kto w takim razie wrogiem jest?
Ktoś, kogo nikt nie widział, lecz każdy bardzo chce zobaczyć: mityczna elita, o której w swoim orędziu mówiła Beata Szydło, nowa wersja tropionego przez PiS od poprzedniej dekady układu. Nikt, właściwie, nie ma pojęcia, jak ta elita wygląda, skąd się wzięła, jakie są kryteria do niej zapisu. Wielu ma podejrzenia i te podejrzenia umożliwiają PiS-owi zaproponowanie wyborcom wroga – ostatnio w Sądzie Najwyższym, za jakiś czas gdzie indziej – który jest niekonkretny. Dopiero odbiorca komunikatu PiS-u musi go konkretem napełnić.
Na tym polega specyficzny geniusz proponowanej przez partię rządzącą rewolucji kadrowej: ponieważ nie wiadomo, z kim właściwie walczy – w przypadku Sądu Najwyższego i sądów powszechnych z mało konkretnymi: „sędziami”, „kastą prawniczą” walczy się z tym, z kim odbiorca PiS-owskiego komunikatu uznaje, że się walczy. Może to być sędzia X z Sądu Najwyższego, bo zgromadził ogromny majątek, może być sędzia Y z sądu okręgowego, bo kiedyś wydał krzywdzące „zwykłego człowieka” orzeczenie. Odbiorca komunikatu sam sobie wybiera zwierzę, które chce zaszlachtować.
Sprzeciw wobec zmian w Sądzie Najwyższym, jaki się po ulicach rozlewa, jest PiS-owi na rękę; zresztą, trudno uznać, że Jarosław Kaczyński go przed przystąpieniem do realizowania tych zmian nie zakładał. | Wojciech Engelking
Polska wieża Babel
Wróćmy teraz do tematu protestów i tego, dlaczego uznaję, że w aktualnej formule nie tyle nie wysadzają one PiS-u z siodła, ile sprawią, że poparcie dla partii – mimo prezydenckiego weta – wkrótce jeszcze urośnie.
Oczywiście ostatnie marsze były imponujące i warto odnotować, że w przeciwieństwie do wypełnionych ludem KOD-owskim protestów sprzed półtora roku, pojawili się na nich ludzie młodzi. Problemem, jak sądzę, jest język, który się podczas tych marszy objawił, a właściwie – dwa języki, reprezentujące dwa punkty w mowie, które PiS swoim z założenia niespójnym językiem permanentnej rewolucji kadrowej skutecznie omija.
Punkt pierwszy to abstrakcja. Gromadząca się pod Pałacem Prezydenckim, Sejmem czy Sądem Najwyższym opozycja proponuje Polakom obronę abstrakcyjnych pojęć – trójpodziału władzy, niezależności sądownictwa – nie wyjaśniając właściwie, dlaczego należy ich bronić. Należy ich, wedle opozycji, bronić i już, bo bez nich liberalno-demokratyczny porządek państwa jest nie do pomyślenia. To oczywiście prawda – problem w tym, że, jak pokazuje działalność Jarosława Kaczyńskiego, Polska wcale nie musi być państwem o porządku liberalno-demokratycznym.
Używając języka abstrakcyjnych wartości, opozycja nie daje odbiorcy swojego komunikatu szansy na takie wypełnienie ich przemawiającą do niego treścią, jakie daje PiS, używający języka udawanego konkretu. W posługiwaniu się językiem abstrakcyjnych wartości przodują zaś zwłaszcza ludzie gromadzący się pod Sejmem, czyli na manifestacjach bezpartyjnych, organizowanych przez działaczy obywatelskich, w najlepszym wypadku – aspirujących polityków.
Punkt drugi to moment, w którym opozycja używa języka konkretnego – to znaczy pokazuje twarze, które z PiS-em walczą: Władysława Frasyniuka, Grzegorza Schetynę, Ryszarda Petru, Borysa Budkę, Kamilę Gasiuk-Pihowicz. Robi to PiS-owi na przekór, bo działanie takie, jak reforma SN-u, nie ma w PiS-ie twarzy, a przynajmniej nie ma twarzy znanej: nie firmuje go oszczędny w bywaniu w mediach Zbigniew Ziobro, a osławione wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego zawierające słowo „kanalie” należy uznać za niefortunny wypadek przy pracy.
W swoim programie pozytywnym – samym zgłoszeniu projektu ustawy – PiS pozostaje cokolwiek anonimowy, strojąc się w szatki, w które stroi się od dawna: obrońców ludu przed mityczną elitą. W swoim sprzeciwie opozycja parlamentarna protestująca przed Pałacem Prezydenckim i Sądem Najwyższym anonimowości się zaś nie wystrzega, więcej: wikła protest w aktualną walkę między sobą o to, kto zostanie przywódcą Zjednoczonej Opozycji.
Czy jeśli opozycja chce z PiS-em – nie tylko w kwestii sądów – wygrać, musi przyjąć jego język? Dokładnie tak. Za językiem zaś musi przyjąć jego metodę działania. | Wojciech Engelking
Nie chodzi o to, że ów proponowany przez opozycję język – czy dwa języki – są z gruntu złe. Chodzi o to, że są słabsze od PiS-owskiego języka permanentnej rewolucji kadrowej. Na wieży Babel, jaką stała się odbywająca się na Krakowskim Przedmieściu i Wiejskiej rozmowa o sądach, PiS-owski język jest siłą rzeczy głośniejszy, bardziej zrozumiały. I nie zmienia tego prezydenckie weto dwóch ustaw, które to ustawy Sejm może po prostu uchwalić jeszcze raz.
Rżnięcie
Czy to oznacza, że jeśli opozycja chce z PiS-em – nie tylko w kwestii sądów – wygrać, musi przyjąć jego język? Dokładnie tak. Za językiem zaś musi przyjąć jego metodę działania, bo jest ona od języka nie do oddzielenia: metodę robienia polityki, w której najbardziej obrzydliwy (i dla zawodowych polityków najistotniejszy) element przyrządzania kiełbasy, czyli zawłaszczanie instytucji przez osobników z politycznego nadania, zostaje wysunięty na pierwszy plan i przedstawiony jako smakowity, albowiem jest metodą walki z niekonkretnym wrogiem. Wynika stąd, że mimo prezydenckiego weta dla dwóch z trzech ustaw, PiS nie może batalii o sądy – i o kolejne instytucje – przegrać.
Po pierwsze dlatego, że opozycja nie opanowała tego języka tak dobrze, jak opanował go PiS, po drugie dlatego, że PiS tak czy siak odciśnie na Polsce swoje trwałe piętno.
Nie można oczywiście wykluczyć, że będzie to piętno jak najbardziej pozytywne, a socjologia organizacji wyznawana przez Jarosława Kaczyńskiego – w ramach której dla umocnienia instytucji państwa istotniejsze jest, jacy ludzie są tychże instytucji urzędnikami, a nie, jakie unormowania prawne stoją u ich podwalin – jest trafna.
To jednak okaże się, gdy – lub może to trafniejsze słowo: „jeśli” – działalność rzeźni, którą PiS otworzył przed Polakami, się skończy. Jest to tyleż mało prawdopodobne, co konieczne. Mało prawdopodobne – bo PiS pokazał, że w pewnych kluczowych elementach państwa, do których instytucjonalnej przemiany chce doprowadzić, nie potrafi rewolucji robić inaczej, aniżeli rzuciwszy białe rękawiczki w kąt. Konieczne – bo po kolejnych szlachtowaniach znajdziemy się w sytuacji jak z „Tytusa Andronikusa” Szekspira, o którym Jan Kott powiedział raz, że gdyby trwał jeszcze akt dłużej, z braku uprzednio pozabijanych postaci na scenie trzeba by wyrżnąć pierwszy rząd widzów.