W proteście przeciwko rządom PiS-u pod warszawskim Pałacem Kultury 19 października 2017 r. podpalił się człowiek.
Jak zareagować na to zdarzenie, skoro jest ono całkowicie niewspółmierne do tego, co mieści się w ramach bezpiecznej codzienności? Jak powiązać ten akt z listem-testamentem, zawierającym piętnaście bardzo konkretnych zarzutów o charakterze politycznym? Z jednej strony chłodna logika konkretu, z drugiej – akt ostatecznej desperacji.
Tischner pisał: „Mnich buddyjski, dokonując aktu samospalenia, decydował się na ofiarę pełną bólu. Chciał w ten sposób krzykiem swoim ogłosić, że ma coś bardzo ważnego do powiedzenia. Nic na świecie nie boli, jak oparzenie. Mnich buddyjski, decydując się na taką ofiarę, dokonywał aktu samozniszczenia, ale w tym akcie było także coś twórczego”. Czy możemy jednak porównać położenie tybetańskich mnichów z decyzją Ryszarda Siwca, który dokonał samospalenia 12 września 1968 r. na Stadionie X-lecia? Czy możemy obie te sytuacje porównać do ostatniej tragedii?
Kilka tygodni temu Dominika Wielowieyska w szeroko dyskutowanym tekście napisała, że przyjęta przez lekarzy rezydentów forma protestu to przesada, ponieważ strajk głodowy powinien być „zarezerwowany dla obrony wartości fundamentalnych, a nie własnych pensji”. Nie chcę wracać do komentarzy osób słusznie oburzonych tym felietonem. Warto natomiast zauważyć, że to, co wydarzyło się w czwartek, bardzo szybko wiele osób zaczęło traktować podobnie, zamykając w słowach „choroba psychiczna”, „depresja”, „próba samobójcza”, „histeria”. Nie przypisuję komentującym złych intencji, bo bardzo trudno odnieść się do czegoś, co przekracza granice zrozumienia. Dochodzi tu jednak do pomieszania pojęć, bo wrażliwość nie jest tym samym, co depresja, nadwrażliwość nie oznacza choroby, a samobójstwo przez samospalenie nie jest wzorem przyjętym w naszej kulturze. Jest dramatycznym gestem ostatecznej rozpaczy i bezsilności.
Każdemu powinna dać do myślenia możliwość, że jeden z Polaków uznał taki gest za „adekwatny”. Podobnie protestu głodowego lekarzy nie powinniśmy kwitować słowami „przesada”, „nadwrażliwość”. Trzeba raczej przyjąć, że na naszych oczach rozgrywa się dramat, w którym, chcąc nie chcąc, wszyscy uczestniczymy. A nadzieja, że to wszystko na pewno dobrze się skończy, umiera z każdym sondażem poparcia dla partii politycznych, z każdym paragrafem ustaw o sądownictwie, z każdym drzewem ściętym w Białowieży. W najlepszym razie będziemy bardzo długo odrabiać straty, o najgorszym usilnie próbujemy nie myśleć.
To się nie dzieje samo, samo się nie skończy, nie naprawi, nie zmieni. W jakim miejscu jesteśmy, skoro trzeba takiego gestu? Czy naprawdę rozmowy o tym, dokąd uciekać są jedynym, na co nas jeszcze stać? Nie wolno tego, co się stało ani fetyszyzować, ani deprecjonować. Proponuję, aby to tragiczne zdarzenie potraktować z szacunkiem i bardzo uważnie wczytać w piętnaście punktów zapisanych przez protestującego mężczyznę, traktując je jako zadania dla każdej i każdego z nas. Nie udawajmy, że nic się nie stało. Zamordowany z przyczyn politycznych, wiele razy nazywany szaleńcem, włoski reżyser i aktywista Pier Paolo Pasolini, pisał odio gli indifferenti, „nienawidzę obojętnych”.
Obojętność, płynięcie z prądem, przekonanie, że „jakoś to będzie”, błogie poczucie względnego bezpieczeństwa pozbawia nas zdolności odróżniania dobra od zła, przekształcając Polskę w jeden wielki pasek z TVP Info.