1.

Państwo jest synonimem ładu. To wehikuł, który umożliwia ludziom w miarę stabilne życie. Określa, co jest dozwolone, a co nie jest; jakie prawa obywatele posiadają, a jakich są pozbawieni. Co jednak ważniejsze, wymusza przestrzeganie narzuconych przez siebie reguł. Wszędzie tam, gdzie zostały one zawieszone, gdzie panuje stan wojny domowej, państwo przestało spełniać swoją najbardziej elementarną rolę. Dysfunkcjonalne państwo jest więc śmieszne, niewiarygodne, budzi odrazę lub (w najlepszym wypadku) politowanie. Odwrotnie państwo sprawnie działające. Ono jest synonimem powagi, wiarygodności. U swoich obywateli budzi szacunek, czasami wręcz strach.

Przeciwieństwem państwa nie jest więc społeczeństwo. Jest nim anarchia. Stan fundamentalnego nieporządku, krańcowego nieładu rzeczywistości. Ani rzeczy, ani ludzkie czyny nie mają tu swojego miejsca, w niczym nie znajdują oparcia. Życiem społecznym nie rządzą żadne reguły. W dowolnej chwili wszystko może się przydarzyć każdemu. Bez żadnych wyraźnych przyczyn i bez żadnych wymiernych konsekwencji. Thomas Hobbes określił ten stan jako wojnę wszystkich ze wszystkimi. A w mocnej, scentralizowanej władzy widział skuteczne dlań antidotum.

Państwo stawia więc tamę nieograniczonej niczym swawoli ludzkiego działania. Ma uporządkować, ustabilizować rzeczywistość. Odpowiedzieć na elementarne ludzkie potrzeby bezpieczeństwa i wolności, bez których nie można normalnie żyć. Nierzadko jednak, tworząc ład, przekracza miarę i czyni życie nieznośnym. Ingeruje w prywatne sprawy obywateli, narzuca im swoją wolę, wymusza ślepe posłuszeństwo. Lekarstwo staje się wówczas gorsze od choroby, którą miało zwalczyć. Chociaż więc państwo ma kłaść tamę ludzkiej działalności, samo jest jej przejawem. Ile spontaniczności, a ile kontroli? – oto odwieczny dylemat państwa.

2.

Ludzkie działanie jest żywiołem; ma „lawinowy” charakter. Jedno pociąga za sobą drugie, a to kolejne. Pierwotny zamysł niknie pod dynamiką wywołanej lawiny. Nikt nie jest w stanie kontrolować tego, jak bardzo w tym kotle bulgocze. I czy w którymś momencie pichcąca się w nim historia świata nie wykipi.

Podstawowa iluzja, którą starają się stworzyć politycy, to zatem iluzja kontroli. Tego, że pewnie trzymają w dłoniach ster wydarzeń. Ale to nieprawda. Rzadko potrafią trafnie odczytać sens tego, co się dzieje. Jeszcze rzadziej – przewidzieć dalszy bieg spraw. Prawie nigdy nie są w stanie ukierunkować ich zgodnie z własnym planem. Przez zdecydowaną większość czasu reagują na to, co dokonało się bez ich wiedzy i udziału. Odpowiadają na obiektywne wypadki, posunięcia innych graczy. Częściej niż wielkie idee, kierują nimi doraźne interesy. Pole wyboru mają wąskie, nie szerokie. Słowem, politycy bardziej dryfują na powierzchni wydarzeń, niż samodzielnie je tworzą. Władają co najwyżej opinią publiczną. Ta zresztą – nie miejmy złudzeń – pragnie być oszukiwana. Lubi skrajne emocje i wielkie obietnice. Chętnie ulega czarowi błyskotek, którymi mamią ją politycy. Nie ma natomiast głowy do rozważania sprzecznych racji czy konfliktów wartości i interesów. Przysłowiowe „dzielenie włosa na czworo” – nudny sport intelektualistów – ma w głębokiej pogardzie.

Politycy bardziej dryfują na powierzchni wydarzeń, niż samodzielnie je tworzą. Władają co najwyżej opinią publiczną. | Jan Tokarski

Historia nabiera cech powagi jedynie oglądana z pewnego dystansu. Od strony długotrwałych procesów, które przemieniają ambicje i wyobrażenia ludzi, obracają w perzynę jedne instytucje polityczne czy struktury społeczne i powołują do życia nowe. Widziana z bliska jest farsą, w której rzekomi autorzy wydarzeń są jedynie aktorami, którym posunięcia sufluje twardy dyktat okoliczności. Powaga miesza się tu z niepowagą. Nie ma żadnej symetrii między przyczynami i skutkami. Błahostka czy przypadek mogą wywołać lawinę wydarzeń, która zmiecie ze sceny najsilniejszych aktorów. Decyzje czołowych polityków podejmowane na wielkich międzynarodowych konferencjach mogą nie pozostawić żadnych długotrwałych skutków.

Nie oznacza to jednak, że o wszystkim decydują bezosobowe reguły historycznego rozwoju. Nie ma żadnych „spiżowych praw dziejów”. Nie ma też docelowego punktu, ku któremu wszystko zmierza. To ludzie są autorami wydarzeń. Tyle tylko, że nie są w stanie nad nimi zapanować. Lepiej niż nowoczesna metafora historii ludzką sytuację w świecie opisuje więc antyczna metafora losu. Człowiek nie sprawuje całkowitej kontroli nad swoją kondycją – tak indywidualną, jak i wspólnotową. Może poszerzać zakres posiadanej swobody, ale trudno wierzyć, że faktycznie stanie się panem swego losu. Wszelkie sukcesy, jakie na tej drodze odnosi, szybko okazują się dwuznaczną mieszaniną błogosławieństwa i klątwy. Polityczny antyprometeizm antycznych, przekonanych o tym, że ludzie tkwią w niewoli losu, wydaje mi się o wiele bardziej trzeźwy niż ambitne marzenia nowoczesnych o okiełznaniu go.

Nic dziwnego zatem, że gros politycznych działań – zwłaszcza w państwach demokratycznych – polega na wywoływaniu i podsycaniu społecznych emocji, tworzeniu sztucznych linii podziałów. Ten teatr działa, kiedy politykom udaje się odwrócić uwagę publiczności od faktu, że sporo wydarzeń rozgrywa się poza nimi. Że ich nie kontrolują, a tylko wywierają na nie bardzo ograniczony wpływ. W sytuacjach, gdy tej gorzkiej prawdy nie można już ukryć, następuje kryzys. Instytucje polityczne trzęsą się w posadach. Ludzie z niecierpliwością łakną zmiany, jakkolwiek niejasny mógłby być jej sens. W porywach, którym ulegają, nie chodzi zresztą zazwyczaj o realizację jakiegoś śmiałego projektu. To tylko (aż?) radykalny gest odrzucenia status quo.

Gros politycznych działań – zwłaszcza w państwach demokratycznych – polega na wywoływaniu i podsycaniu społecznych emocji, tworzeniu sztucznych linii podziałów. Ten teatr działa, kiedy politykom udaje się odwrócić uwagę publiczności od faktu, że sporo wydarzeń rozgrywa się poza nimi. | Jan Tokarski

3.

Wiele wskazuje na to, że w cywilizacji zachodniej mamy dziś do czynienia z takim właśnie kryzysem. W toku jej historii rozpadły się takie formy państwowości jak starożytna grecka polis, rzymskie imperium, średniowieczne królestwo, monarchia absolutna, wreszcie nowoczesne formy imperiów czy państwa totalitarne. Z tego zgiełku – jako niekwestionowany (jak wielu się zdawało) zwycięzca dziejowych turbulencji – wyłoniła się przed kilkoma dekadami liberalna demokracja. (Na zachodzie Europy: po II wojnie światowej; w jej części środkowo-wschodniej: po rozpadzie bloku sowieckiego). Jej najbardziej popularną formą jest nowoczesne państwo narodowe, które zwykło się traktować bardziej jako wspólnotę polityczną („społeczeństwo” tworzą obywatele posiadający określone prawa i obowiązki) aniżeli etniczną („naród” scalony więzami krwi). Forma ta zdaniem wielu miała jednak mieć charakter przejściowy. Z czasem zastąpić miały ją szersze, ogólnoświatowe struktury. Polityczna jedność ludzkości pojawiała się gdzieś na horyzoncie, jako niewyraźny może, ale oddziałujący na umysły projekt.

Podobnie jak wiele innych śnionych na przestrzeni ostatnich stuleci, również sen o takim świecie wymyślili Europejczycy. I podobnie jak wiele innych pięknych europejskich marzeń, wydaje się ono zupełnie nierealne. Przede wszystkim dlatego, że wymagałoby, by ludzie – w skali globalnej, dosłownie wszyscy mieszkańcy Ziemi! – poczuli się jednością, wspólnotą. Tego tymczasem brakuje dziś nawet w Unii Europejskiej. A zatem wśród państw szalenie mocno ze sobą powiązanych siecią ekonomicznych zależności, posiadających wspólną (choć nieraz bardzo bolesną) historię, odwołujących się do podobnych wartości i symboli. Również ich mieszkańcy czują się w pierwszym rzędzie Francuzami, Niemcami, Polakami lub Czechami, dopiero potem – mieszkańcami wspólnego europejskiego domu. W obliczu zagrożeń mobilizują się pod narodowymi sztandarami. Kiedy się czegoś boją, okopują się w narodowej, a nie europejskiej tożsamości. Europa nie ma wciąż swojego demosu. Jak można więc wierzyć, że w nieodległej przyszłości będzie go miał cały świat?

Skoro nie da się iść naprzód – może lepiej się cofnąć? Może warto wrócić do świata twardych i wyraźnych podziałów? Ta właśnie emocja wydaje mi się głównym politycznym paliwem dzisiejszych kontrrewolucjonistów. Problem w tym, że o ile adekwatnie potrafią oni zdiagnozować istniejące lęki, nie mają na nie żadnych realnych odpowiedzi. Gadanie o „powstawaniu z kolan” albo oddzieleniu się od innego państwa murem to tylko pusta retoryka, czcze zaklęcia. Piana, którą maskuje się własną impotencję.

4.

Państwa nie zastąpimy – przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości – jakąś inną formą ludzkiego zrzeszenia. Nic nie wskazuje również na to, aby dało się powstrzymać procesy globalizacyjne. Nie dlatego, że żądzą nimi niezachwiane prawa, ale z tej prostej przyczyny, że ta lawina „już leci”. Wszystko wskazuje więc na to, że skazani jesteśmy na życie w pęknięciu między globalnym charakterem procesów cywilizacyjnych i lokalnym charakterem polityki państwa. Łagodzenie tego napięcia jest być może najważniejszym wyzwaniem, przed jakimi stoją rządzący nami politycy. Tworzenie wrażenia, że zdolni są unieważnić je jednym spektakularnym pociągnięciem – lub też, że all is fine i problemu nie ma – to z kolei dwie największe pokusy, przed jakimi stoją.

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: geralt; Źródło: Pixabay.com

 


 

Żyjemy w czasach przesilenia. W „międzyepoce” o niewyraźnych, rozmytych konturach. W nowej serii felietonów Jan Tokarski zastanawia się, w których miejscach występują w naszym świecie pęknięcia oraz do czego mogą prowadzić. Do tej pory w cyklu „Pęknięcia” opublikowaliśmy następujące teksty: