Nowa ustawa dotycząca działalności Instytutu Pamięci Narodowej w założeniu miała bronić dobrego imienia Polski poprzez piętnowanie kłamstw historycznych, a przede wszystkim poprzez walkę z fałszywym stwierdzeniem „polskie obozy śmierci”, powtarzanym nie raz przez zagraniczne media, a nawet przez amerykańskiego prezydenta.
Słuszne intencje polskiego rządu zniweczone zostały przez brak odpowiedniej bazy politycznej i merytorycznej. Parlamentarzyści zdecydowali się na uchwalenie niedopracowanej ustawy o zasięgu międzynarodowym, w momencie, w którym relacje Polski z trzema najważniejszymi europejskimi stolicami: Berlinem, Paryżem i Brukselą są najgorsze od lat. Do tego warto dodać, że w Białym Domu zasiada radykalnie proizraelski prezydent, który oficjalnie uznał Jerozolimę za stolicę państwa żydowskiego. Złudzeń co do stanowiska amerykańskiej administracji w polsko-izraelskim sporze nie pozostawia depesza Departamentu Stanu, w której możemy przeczytać, że „wprowadzenie tej ustawy w życie mogłoby wpłynąć na strategiczne interesy Polskie i jej stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem włącznie”.
Dobre chęci to za mało
Brak przygotowania strony polskiej na konsekwencje własnych kroków objawia się chaotycznym działaniem. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości przygotowali wadliwą ustawę, której zapisy mogą zniweczyć lata dialogu polsko-żydowskiego i pod znakiem zapytania postawić relacje ze Stanami Zjednoczonymi, czyli naszym najważniejszym sojusznikiem politycznym i militarnym.
Już na wstępnym etapie prac legislacyjnych Biuro Analiz Sejmowych zaopiniowało projekt jako lakoniczny i niejasny, którego zapisy będą problematyczne w interpretacji. Autorem tej krytycznej ekspertyzy był prof. Jarosław Wyrębak, którego trudno zakwalifikować jako osobę nieżyczliwą partii rządzącej, ponieważ tydzień temu został wybrany przez PiS na nowego sędziego Trybunału Konstytucyjnego . Do projektu krytycznie odniosły się również autorytety prawicy: senator Maria Anders i były premier Jan Olszewski.
Już na wstępnym etapie prac legislacyjnych, Biuro Analiz Sejmowych zaopiniowało projekt jako lakoniczny i niejasny. Autorem tej krytycznej ekspertyzy był prof. Jarosław Wyrębak, który tydzień temu został wybrany przez PiS na nowego sędziego Trybunału Konstytucyjnego. | Jakub Bodziony
Konfrontacyjne wypowiedzi polskich władz oraz przyjęcie ustawy przez obie izby parlamentu nie są, jak twierdzą niektórzy, prowadzeniem podmiotowej polityki zagranicznej, ale bezrozumnym forsowaniem wadliwych prawnie i nieefektywnych politycznie rozwiązań. Samo kluczowe dla strony pisowskiej stwierdzenie, dotyczące karania za używanie formuły „polskie obozy śmierci”, nie pada nawet w treści ustawy, a znajduje się dopiero w jej uzasadnieniu.
Podczas głosowania w Senacie opozycja zaproponowała odłożenie projektu w czasie i wprowadzenie rozwiązania kompromisowego, które polegało na doprecyzowaniu treści najbardziej kontrowersyjnego artykułu 55 i dopisania wprost zakazu używania frazy „polskie obozy śmierci”. Wszystkie poprawki opozycji zostały odrzucone przez rządzącą większość.
Fatalnego obrazu reakcji polskiej dyplomacji na powstały kryzys dopełnia fakt, że resort spraw zagranicznych znajduje się w trakcie politycznej reorganizacji, związanej ze zmianą kierownictwa, a na stanowisku rzecznika MSZ-u od kilku miesięcy panuje wakat. Dodatkowo, na niezwykle ważnej z perspektywy polskich interesów izraelskiej placówce, od 2016 r. nie ma dyplomaty w randze ambasadora [!]. Ostatnią osobą rekomendowaną na to stanowisko w grudniu zeszłego roku, zresztą przez ówczesnego wiceszefa MSZ-u, Jacka Czaputowicza, była nieposiadająca żadnego doświadczenia dyplomatycznego Barbara Stanisławczyk-Żyła. Po przesłuchaniach w komisji spraw zagranicznych nie uzyskała akceptacji nawet posłów PiS-u.
Z tych powodów głosy oburzenia osób popierających nowelizację ustawy o IPN-ie, skierowane do środowisk żydowskich i innych jej przeciwników, są zupełnie nieuzasadnione. Pretensje należy kierować do autorów nowego prawa, którzy zakładali, że dobrymi chęciami uzupełnią swoje braki kompetencyjne. W tej sprawie PiS stosuje sprawdzoną na krajowym podwórku zasadę „tylko my mamy rację”, lecz po raz kolejny przekonuje się, że poza granicami kraju nie ma żadnych instrumentów do uzyskania poparcia dla swojej narracji. Jak mówił de Talleyrand, „to gorzej niż zbrodnia – to błąd”.
Na kluczowej z perspektywy polskich interesów izraelskiej placówce, od 2016 r. nie ma dyplomaty w randze ambasadora [!]. Ostatnią osobą rekomendowaną na to stanowisko była nieposiadająca żadnego doświadczenia dyplomatycznego Barbara Stanisławczyk-Żyła. Po przesłuchaniach w Komisji Spraw Zagranicznych, nie uzyskała akceptacji nawet posłów PiS-u. | Jakub Bodziony
Wydawałoby się, że pomocy pogrążonemu w wizerunkowym kryzysie gabinetowi Mateusza Morawieckiego mogłaby udzielić Polska Fundacja Narodowa, dysponująca budżetem w wysokości 250 mln złotych. Brak zdecydowanego głosu instytucji kierowanej przez Marcina Świrskiego dowodzi, że osoby tam zatrudnione dużo lepiej radzą sobie z partyjną agitacją na poziomie plakatów oskarżających sędziego o kradzież kiełbasy niż z zapisaną w statucie obroną dobrego imienia Polski za granicą.
Przegrana walka o wizerunek
W wizerunkowym starciu nie pomogły spontaniczne wpisy polskich internautów, które koncentrowały się wokół hashtagu #germandeathcamps, za które dziękował prezydent Andrzej Duda. Akcja miała charakter krajowy i nie przedostała się do globalnego obiegu medialnego. Inaczej sytuacja prezentowała się w wypadku oznaczenia #polishdeathcamps, które w wyniku burzy medialnej publikowane było przez światowe agencje prasowe, krajowe media oraz indywidualnych użytkowników. Paradoksalnie, autorzy ustawy przyczynili się do największego rozpropagowania frazy „polskie obozy śmierci” w historii, co – ku oburzeniu polskiej prawicy – podkreślił też Donald Tusk.
Należy również pamiętać o wypowiedziach członków rządu Prawa i Sprawiedliwości, którzy nie potrafili jednoznacznie potępić rasistowskich i ksenofobicznych haseł Marszu Niepodległości i za dyskusyjny uznawali fakt, że pogromu kieleckiego i mordu w Jedwabnem dokonali Polacy. PiS-owski flirt z nacjonalistami i nazywanie Marszu Niepodległości „wielkim świętem Polaków” teraz odbijają się rządzącym czkawką, zmuszając ich do wydania przez wojewodę zakazu wstępu na teren przy ambasadzie Izraela, w celu niedopuszczenia do manifestacji organizowanej przez ONR i Młodzież Wszechpolską.
Gdyby obecny rząd nie antagonizował sporów wewnętrznych na własny użytek, to możliwe byłoby wsparcie wizerunkowe rozpoznawalnych za granicą polskich autorytetów, chociażby w osobie Lecha Wałęsy, którego słowa za granicą słuchane są dużo uważniej niż w Polsce. Obecnie rozwiązanie to wydaje się być równie oderwane od rzeczywistości jak wypowiedź Ryszarda Czarneckiego, który wezwał do „solidarnej walki w biało-czerwonej drużynie o prawdę historyczną”, choć zaledwie kilka tygodni temu porównywał Różę Thun do szmalcowników.
Spór dwóch nacjonalizmów
Musimy też pamiętać, że izraelscy politycy stosują podobną, odwołującą się do nacjonalizmu retorykę. Jeśli rzeczywiście zastrzeżeń nie powinna budzić istota sprzeciwu Izraela wobec ustawy o IPN-ie, to zrozumiałe zdziwienie wywołuje skala histerycznej reakcji.
Polskich komentatorów słusznie oburzyła skandaliczna wypowiedź opozycyjnego izraelskiego polityka Jaira Lapida, który na Twitterze napisał, że „polskie obozy śmierci” istniały, a następnie oskarżył Polaków o zamordowanie jego babci. Historia ta jest wyjątkowo niespójna, ponieważ przodkowie Lapida, wbrew temu, co twierdzi polityk, pochodzili z serbskiego Nowego Sadu, a nie polskiego z Nowego Sącza, a część rodziny zginęła w obozie w Mauthausen–Gusen w Austrii, a nie w Auschwitz–Birkenau. Partia Jest Przyszłość, na czele której stoi Lapid, prowadzi obecnie w sondażach i gdyby wybory w Izraelu odbyły się dzisiaj, jej przewodniczący prawdopodobnie objąłby funkcje premiera.
W podobnie konfrontacyjnym tonie wypowiadał się obecny premier Benjamin Netanjahu, który uznał nowe polskie prawo za absurd, a jako możliwą retorsję wobec działań polskich bierze pod uwagę odwołanie izraelskiej ambasador z Polski, co formalnie obniżyłoby rangę dwustronnych relacji. Kolejnym zdecydowanym działaniem ze strony Izraela było też głosowanie w Knesecie zapowiadające, że parlament uzna ewentualne uchwalenie ustawy o IPN za negowanie Holokaustu. Netanjahu domagał się również natychmiastowego spotkania premiera Morawieckiego z ambasador Izraela. Treść, a przede wszystkim forma gestów izraelskich jest szokująca. Trudno sobie wyobrazić lustrzaną sytuację, w której to polski urząd tak otwarcie krytykowałby ustawy głosowane przez Kneset czy jakikolwiek inny zagraniczny parlament.
Benjamin Netanjahu regularnie używa ostrej retoryki odnoszącej się do polityki historycznej na użytek krajowej debaty. W 2015 r. na Kongresie Syjonistycznym publicznie zrównał Palestyńczyków z nazistami, a wielkiego muftiego Jerozolimy Muhammada Amina al-Husajniego, nie przedstawiając na to żadnych dowodów, oskarżył o namawianie Hitlera do Holokaustu.
Obecne starcie Polski i Izraela jest konfliktem dwóch ksenofobicznych opcji politycznych, w którym obie strony opierają swoją politykę historyczną na nacjonalistycznych ambicjach, prześcigając się w populistycznej retoryce. Niezależnie jednak od moralnych racji obu stron, co do których można się spierać, to nie Izrael, a Polska poniesie poważne konsekwencje tego kryzysu. Będzie to skutek braku przygotowania oraz amatorskiego sposobu uprawiania dyplomacji. Ekipa Prawa i Sprawiedliwości po raz kolejny przekonała się, że niekompetencja, której w sprawach wewnętrznych nie potrafi wykorzystać krajowa opozycja, w kwestiach międzynarodowych jest punktowana z całą surowością.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Uroczystość 73. rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz, KPRM.