Szanowni Państwo!
W czasach ponurego schyłku PRL, krążył pewien dowcip o zaopatrzeniu kraju w żywność. Optymista pytany o tę sprawę odpowiadał, że, jak tak dalej pójdzie, to będziemy jeść piach. Pesymista martwił się, że nie dla wszystkich starczy. Inny żart z epoki: „Pesymista to po prostu dobrze poinformowany realista”. W wielu innych optymista jest przedstawiany w charakterze prostodusznego naiwniaka, który nawet na cmentarzu „widzi same plusy”.
O ile w czasach schyłkowego PRL z optymistów nietrudno było się naśmiewać, o tyle trzydzieści lat i setki poradników dobrego życia później, kiedy rozmaite media uczą nas, jak optymistycznie patrzeć na życie, wydawałoby się, że stosunek do optymizmu radykalnie się zmienił. Tymczasem okazuje się, że nawet w kraju, który powszechnie uznaje się za mekkę optymistów – Stanach Zjednoczonych – optymiści nie mają łatwo. Przekonał się o tym chociażby słynny psycholog z Uniwersytetu Harvarda Steven Pinker.
Pinker od lat, posługując się twardymi danymi – oczekiwanej długości życia, umieralności niemowląt, liczby i brutalności toczonych wojen, wskaźnika analfabetyzmu itd. – przekonuje, że świat, w którym żyjemy, jest o wiele lepszy niż ten sprzed kilku dekad. Innymi słowy, argumentuje Pinker, niezależnie od tego, co nieustannie słyszymy w mediach, żyjemy w epoce postępu. Tezy amerykańskiego psychologa wywołują ogromne kontrowersje, a jego samego oskarża się o promowanie samozadowolenia w bogatych społeczeństwach Zachodu, o usprawiedliwianie zła, o naiwną wiarę w progres czy „panglosjanizm” rodem ze słynnej powiastki Woltera. Co ciekawe, twierdzi Pinker, bardzo często najgłośniej przeciwko idei postępu protestują ci, którzy sami siebie określają mianem progresywistów.
To nie koniec paradoksów. Badania psychologiczne dowodzą bowiem, że optymistami jest… większość z nas. Wykładająca na University College w Londynie izraelska psycholog Tali Sharot zajmuje się badaniem zjawiska nazywanego „skrzywieniem optymistycznym” [ang. optimism bias]. Polega ono na tym, że pytani o prawdopodobieństwo tego, że w życiu zetkną się z jakimiś nieprzyjemnościami – rozwodem, poważną chorobą, wypadkiem – ludzie mają tendencję do zaniżania tegoż prawdopodobieństwa. Co ciekawe, dzieje się tak nawet wówczas, gdy otrzymają informacje o tym, z jaką częstotliwością dane zjawisko w społeczeństwie występuje. Możemy więc powiedzieć nowo zaślubionej parze, że – dajmy na to – 40 procent małżeństw kończy się rozwodem. Ale kiedy następnie zapytamy, jakie są procentowo szanse, że również ich związek nie przetrwa, ocenią ją na… 0 procent! Jak twierdzi Sharot, skrzywienie optymistyczne występuje u 80 procent ludzi i jest to zjawisko globalne, niezależne od tego wpływów kulturowych.
Jednocześnie jednak, zwraca uwagę izraelska psycholog, optymizm w życiu prywatnym nie przekłada się na ocenę losów kraju czy świata. Te zwykle widzimy w ciemnych barwach. Innymi słowy – jesteśmy przekonani, że nasze dzieci poradzą sobie znakomicie, ale kraj, w którym żyją, zmierza w złym kierunku. Dlaczego tak się dzieje?
„Główny powód leży w stopniu poczucia kontroli. Jesteśmy optymistami jeśli chodzi o naszą przyszłość przez to, że odnosimy wrażenie, iż posiadamy nad nią kontrolę: potrafimy skierować kroki we właściwym kierunku, a to przyniesie potem określone owoce”, mówi wspomniana Tali Sharot w rozmowie z Filipem Rudnikiem. Możliwe są jednak i inne wyjaśnienia, takie jak specyficzny mechanizm obronny.
„Czy świadomie, czy podświadomie, zawsze chcemy wypaść dobrze. A mój los czy los moich bliskich to jest część mnie, ja jestem za to odpowiedzialna. A więc nawet jeśli nie jestem zadowolona, to powiem, że jest nie najgorzej. Bo to coś o mnie świadczy. To niekoniecznie znaczy, że jestem optymistką, ale żę]e bardziej kłamię”, mówi psycholog i terapeutka Ewa Woydyłło-Osiatyńska w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim i Michałem Blusem.
Rodzi się więc pytanie, czy optymizm ma wartość przystosowawczą? Z jednej strony sprawia, że mamy motywację do działania, wierzymy bowiem, że możemy zmienić otoczenie na lepsze. Dzięki optymizmowi – jak mówi Woydyłło-Osiatyńska – „chce nam się chcieć”. Z drugiej strony jednak sprawia, że nie doceniamy czyhających na nas zagrożeń, a w związku z tym angażujemy się w zachowania ryzykowne – jeździmy na motocyklu bez kasku, rezygnujemy z ubezpieczenia, zaczynamy palić lub brać narkotyki, bo przecież uzależnienie z pewnością nas nie dopadnie.
Podobnie niejednoznaczny wpływ może mieć optymizm na nasze relacje z innymi. Z jednej strony ludzie lubią spędzać czas w otoczeniu osób „pozytywnych”, a nie ponuraków. Z drugiej, ktoś kto przyszłość widzi w różowych barwach i nie pozwala – sobie i innym – na chwilę zwątpienia, musi być trudny do zniesienia.
Pinker najwyraźniej jest zaliczany do tej drugiej kategorii i, co ciekawe, nie jest jedynym znanym myślicielem, który budzi tak wiele negatywnych emocji. Mało kto traktuje dziś poważnie takich myślicieli jak Nicolas de Condorcet czy – z postaci bardziej współczesnych – Francis Fukuyama. Pisma Karola Marksa także budzą zainteresowanie głównie tam, gdzie analizują ówczesną sytuację robotników, a jego analizy świetlanej przyszłości są w najlepszym wypadku dyskretnie pomijane. Optymizm kojarzony jest z naiwnością, pesymizm bardzo często sprawia, że analiza wydaje się poważniejsza.
Takie podejście ma przełożenie na politykę. W ostatnich latach wielką popularność zdobywali politycy, którzy malowali obraz świata w jak najciemniejszych barwach. Od „Polski w ruinie”, przez apokaliptyczne diagnozy Donalda Trumpa, Marine Le Pen czy zwolenników brexitu, zewsząd słyszymy, że świat stanął na krawędzi, a model demokracji liberalnej „wyczerpał się”. Czy to znaczy, że świat wszedł w epokę pesymizmu? Nic bardziej mylnego. Przekaz wszystkich wymienionych wyżej sił politycznych jest w gruncie rzeczy optymistyczny – było źle, ale teraz będzie lepiej. Jest to jednak specyficzny rodzaj optymizmu, który zapowiada lepszą przyszłość poprzez powrót do… wyidealizowanej przeszłości.
Popularne jeszcze niedawno hasła z kampanii Baracka Obamy, jak „Hope” czy „Yes, we can” wielu wydają się dziś nie na miejscu. Czy powinniśmy się z tym pogodzić? Nie, to bowiem droga donikąd.
„Centrum i lewica oddały za dużo pola populistycznej prawicy, ponieważ same dołączyły do krytyków nowoczesnego społeczeństwa, i to pomimo danych, które pokazują, że pod wieloma względami sytuacja znacznie się poprawiła”, mówi wspomniany już Steven Pinker w rozmowie z Jarosławem Kuiszem. „Donald Trump twierdził, że patrzymy w piekielną otchłań bezrobocia i uzależnienia od narkotyków, a nasz system edukacyjny zawodzi na całej linii. To samo mówili przez lata centryści i lewica. To oni przygotowywali grunt dla populistów”.
Jedynym rozwiązaniem, przekonuje Pinker, jest w tej sytuacji odwoływanie się do twardych danych i w ten sposób pokazywanie, gdzie ponieśliśmy klęski, ale też, co udało nam się osiągnąć i jak te osiągnięcia jeszcze poprawić, inaczej niż obiecując powrót do przeszłości. I nie chodzi tu bynajmniej o bezmyślne wychwalanie status quo. Sam
Pinker podkreśla, że słynny doktor Pangloss, którego od czasów publikacji „Kandyda” uznaje się za synonim naiwnego optymizmu, tak naprawdę optymistą nie był. Pangloss wierzył bowiem, że żyje w najlepszym z możliwych światów. Optymista, z kolei jest przekonany, że świat może być lepszy. Obrońcom liberalnej demokracji tak rozumianego optymizmu zdaje się dziś bardzo brakować.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Filip Rudnik, Jakub Bodziony, Michał Blus.