Po 30 latach od obrad w Pałacu Namiestnikowskim oraz wyborów kontraktowych wciąż zadajemy sobie pytania, jakie wnioski możemy dzisiaj z tego doświadczenia wysnuwać, co ono dla nas znaczy i jak wpłynęło na naszą obecną tożsamość. Już niedługo na naszych łamach ukaże się tekst z próbą udzielenia na nie słusznych odpowiedzi. Ta zaś odsłona poświęcona będzie raczej próbie rekapitulacji tego, co się w 1989 roku właściwie wydarzyło, przy czym skupię się przede wszystkim na czterech zarzutach, które wtedy i obecnie formułowano wobec liderów „S”, którzy podjęli decyzję o rozmowach z komunistami.
Gnijące płoty
U progu 1989 roku emerytka Teresa Konarska zapisała w dzienniku: „Byłam wczoraj po sprawunki […]. Nędza, smród, ubóstwo. Wchodzi się przez korytarz z brudnej dykty, wśród brudu i gruzu. […] jakieś wymęczone, zapiaszczone warzywa, nędzne jabłka; brudne ekspedientki, równie zmęczone jak warzywa, które sprzedają. […] Miałam ochotę usiąść na środku tej brudnej hali i wyć jak pies” [1]. W drugiej połowie dekady Polska w istocie wpadła w społeczny i gospodarczy dół. Badania opinii publicznej wskazywały na dominujące nastroje zniechęcenia, apatii, braku perspektyw. Tym poczuciem beznadziei przesycona była również ówczesna popkultura, od klasycznego zagadnienia urody dworca w Kutnie nocą, przez Annę Jurksztowicz pytającą, kto pozwolił, by nam Zachód uciekł, po depresyjno-krzepiącego Grzegorza Ciechowskiego znajdującego miłość ojczyzny pośród tłumów, „które cicho klną”, i pijaków mruczących Polską przez sen.
W tym dole grzęzły naprzeciw siebie dwie główne siły polityczne. „Solidarność” końca lat 80. w niczym nie przypominała tej z wiosny 1981 roku w apogeum potęgi – wielomilionowej i zdolnej sparaliżować cały kraj w strajku ostrzegawczym. Władza stawała się zaś coraz bardziej bezzębna i zmęczona, bez żadnego pomysłu na poprawę sytuacji. Moskwa zaś zajmowała się własnymi problemami i niedwuznacznie dawała do zrozumienia, że partie komunistyczne w krajach satelickich radzić muszą sobie same. Opisując drogę do Okrągłego Stołu, poeta Tomasz Jastrun posłużył się metaforą dwóch przegniłych płotów – władzy i „Solidarności” – które zwaliły się na siebie w 1989 roku [2] Bardzo lubię poetykę tego obrazu, ani kretyńsko apologetyczno-kombatanckiego, ani równie idiotycznie spiskowego. Na dodatek jest to obraz w dużym stopniu prawdziwy – choć nie całkowicie.
Opozycja posiadała bowiem kilka aktywów, których brakowało PZPR. Po pierwsze: zwartą, generalnie trzymającą się jednolitej strategii, „warstwę kierowniczą”, symbolizowaną przez takie postacie jak Wałęsa, Mazowiecki, Kuroń czy Michnik. Po drugie: wciąż dysponowała kapitałem moralnym resztek wielkiego ruchu społecznego na rzecz sprawiedliwości, godności i lepszego życia. Po trzecie wreszcie: jesienią 1988 roku była na fali wznoszącej. Sierpniowe strajki, w których wzięło udział kilkanaście tysięcy ludzi, pokazały, że społeczeństwo nie utonęło w bierności całkowitej – i zmusiły władze do podjęcia rozmów, w których wykiełkowała koncepcja Okrągłego Stołu. W listopadzie 1988 roku nastąpił częsty w polityce kopniak we własne czoło, kiedy to Alfred Miodowicz, lider „reżymowych” związków zawodowych (który jednak grał już głównie na siebie), wyzwał Lecha Wałęsę na pojedynek w debacie telewizyjnej. Lider „S” rozsmarował oponenta na milionach kineskopów, a opozycja wróciła do oficjalnej przestrzeni publicznej. Bieg wypadków nabrał impetu i doprowadził kilka miesięcy później do zawarcia kontraktu, którego głównym zapisem były częściowo wolne wybory do Sejmu i całkowicie demokratyczne do odtworzonego Senatu.
Moralny maksymalizm kazałby tu oczywiście trwać w bezruchu i niezłomnie recytować Herberta przez zaciśnięte zęby. Poczucie odpowiedzialności kazało zęby owszem zacisnąć i układać się, by wyrwać rozpadający się kraj z zapaści. Czy trzeba było jednak koniecznie łamać się kieliszkiem, na dodatek przed kamerami? | Łukasz Bertram
Kto pije, ten zdradza?
Refleksji na temat Okrągłego Stołu nieodmiennie towarzyszy oskarżenie o charakterze moralnym: jak działacze „Solidarności” mogli układać się z ludźmi, którzy nie tylko kilka lat wcześniej zamknęli ich w więzieniach i zniszczyli pierwszą „S”, lecz także ponosili polityczną odpowiedzialność za śmierć górników z „Wujka”, osób pobitych na śmierć podczas tłumienia demonstracji, czy wreszcie księdza Popiełuszki? Jak wobec takich doświadczeń ściskać sobie dłonie? Odnosząc się do przeżyć uczestników tych wydarzeń, trzeba wspomnieć, iż obserwatorzy dostrzegali trudności, jakie sprawiało im witanie się z Kiszczakiem [3]. Moralny maksymalizm kazałby tu oczywiście trwać w bezruchu i niezłomnie recytować Herberta przez zaciśnięte zęby. Poczucie odpowiedzialności kazało zęby owszem zacisnąć i układać się, by wyrwać rozpadający się kraj z zapaści. Czy trzeba było jednak koniecznie łamać się kieliszkiem, na dodatek przed kamerami? Z pewnością zabrakło tu wyobraźni, może taktu – nawet jeśli był to z obu stron element gry, a w Polsce tak to już jest, że i farsa, i dramat lubią pływać. Natomiast w kontekście tych ostrych targów – bo były to targi ostre – i ich efektów można by właściwie zapytać: a jakie znaczenie ma tych kilka flaszek w Magdalence?
Podnoszony był (i jest) też poważny argument braku legitymizacji przywództwa „S” do pertraktacji z PZPR. To prawda, członkowie Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, głównego opozycyjnego gremium, nie dysponowali mandatem pochodzącym z wyborów – zostali przez przewodniczącego związku zaproszeni do uczestnictwa. Decyzja o podjęciu rozmów nie była konsultowana w zakładach pracy ani podziemnych drukarniach. Poza decyzyjnym środowiskiem znaleźli się dawni oponenci Wałęsy i solidarnościowego mainstreamu, tacy jak małżeństwo Gwiazdów lub Anna Walentynowicz. Próżno byłoby szukać w tych środowiskach reprezentantów młodszych i bardziej radykalnych środowisk opozycyjnych: grupy Wolność i Pokój, Federacji Młodzieży Walczącej, Konfederacji Polski Niepodległej, Polskiej Partii Niepodległościowej, Solidarności Walczącej lub anarchistów. Nikt ich tam specjalnie nie zapraszał, ale jednocześnie oni wcale tych zaproszeń nie pragnęli. Dokonali świadomego wyboru: żadnych rozmów z komunistami. Trudno więc, by mieszane bojówki SB i stoczniowców zaganiały ich siłą do negocjacji. Grupy te nie cieszyły się również poważnym poparciem społecznym – ale nie piszę tego, by radykałów deprecjonować, tylko by właściwie określić ówczesne proporcje.
W związku z tą ograniczoną reprezentacją pojawia się argument o zmowie elit. Najbardziej ekstremalną formę zarzut ten przyjmuje w słowach takich jak te Andrzeja Gwiazdy: że komuniści podzielili się władzą ze swoimi agentami. W tym roku absurdowi temu przydał legitymizacji profesor Andrzej Zybertowicz. A zatem: spisek, zdrada, układ, Targowica, zblatowanie czerwonych i czerwonawych. Wydaje mi się, że w świetle tych wszystkich zarzutów, należy otwarcie i uczciwie przyznać: tak, porozumienie okrągłostołowe było umową dwóch elit. Jednocześnie trzeba pamiętać, że grono, które uczestniczyło we wszystkich negocjacjach, było wcale niemałe: mówimy tu nie tylko o wyselekcjonowanym towarzystwie, które zasiadło przy krągłym meblu. Zasiadło zresztą tylko dwa razy, na otwarcie 6 lutego i zamknięcie 5 kwietnia. W pracach „podstolików”, komisji i grup roboczych brało udział kilkaset osób. Nie było więc tak, że w ustronnym miejscu zgromadziło się kilku macherów z jednej i drugiej strony, którzy podzielili między siebie Polskę – choć oczywiście duża część ustaleń wypracowana została w gronie kameralnym, w słynnej Magdalence. Tak jak to – znowuż – często w polityce bywa.
To oczywiste, że różnorodnie definiowane elity w każdej, nawet najszlachetniejszej strukturze ulegają najczęściej alienacji, oligarchizacji i kilku innym procesom depczącym społeczną podmiotowość oraz równość. Dlatego też nie twierdzę, że model negocjacji okrągłostołowych ma być idealnym wzorcem załatwiania problemów społecznych. Nie proponuję też naiwnej merytokracji, za którą chowa się arogancka gęba mówiąca: słuchać panów profesorów i redaktorów, chamy. Warto jednak zauważyć, że oskarżenia o zmowę okrągłostołową doskonale rymują się też z bardziej uniwersalnymi, populistycznymi nastrojami resentymentu wobec „elit”, „ekspertów”, salonów”, które z kolei często podgrzewane są przez gęby z salonów konkurencyjnych, strojące się w maski „przyjaciół ludu”.
Wieszać, jak to łatwo powiedzieć
Współcześnie formułuje się też tezę, że zawieranie kontraktu z PZPR było niesłuszne, gdyż bieg wypadków i tak doprowadziłby do przełomu bez konieczności zgniłych kompromisów. Zmiana dokonałaby się wówczas pod presją poruszenia społecznego, demonstracji i strajków. Nie można jednak rzutować naszej obecnej wiedzy na świadomość, motywacje i uwarunkowania sprzed 30 lat. Oczywiście, wszyscy bardziej świadomi aktorzy polityczni zdawali sobie na początku 1989 roku sprawę z tego, że coś się zmienia. Nikt jednak nie był w stanie przewidzieć dynamiki tych procesów, nikt nie mógł zagwarantować, że zamiast przełomu Polski nie przykryje ciągnący się, historyczny glut, pod ciśnieniem którego stare nie mogłoby zemrzeć, a nowe się narodzić. Efektem byłyby wtedy tylko kolejne stracone lata biedy i beznadziei. Decyzja o podjęciu rozmów, przy wszystkich dylematach, stwarzała szansę popchnięcia biegu wypadków naprzód. Była wręcz wyrazem wzięcia na siebie ogromnej odpowiedzialności. Jak wspominał Bronisław Geremek: „Gdybyśmy traktowali Polskę jak folwark, oczywiście lepiej by było poczekać, aż zarządca ostatecznie wykaże swoją nieudolność, doprowadzi do totalnej ruiny, i wtedy przejąć od razu całą władzę. Nie chodziło jednak o folwark, tylko o nasz kraj” [4].
W bardziej radykalnym wariancie takim ideom towarzyszy Rymkiewiczowskie marzenie o tym, by hasło „a na drzewach zamiast liści…” ciałem się stało. Śniąc wstecz o wielkim czynie, który wyzwoliłby naród z okowów, niezależnie od tego, czy towarzyszy temu wizja Jaruzelskiego na szubienicy, czy nie, warto zdać sobie sprawę z ówczesnych nastrojów społecznych. Z ich diagnozą dobrze utrafił ostatnio Michał Przeperski, pisząc o „sytuacji nierewolucyjnej” i przytaczając zastosowane w 1988 roku porównanie Polaków do „muzułmanów”, więźniów obozów koncentracyjnych w finalnej fazie wycieńczenia [5]. Ja sam, zastanawiając się pięć lat temu nad pamięcią 1989 roku, pisałem, że pierwsza połowa tamtego roku przypominała nie szarżę, a raczej mozolne pełzanie przez szarą strefę między zdychającym autorytaryzmem a bardzo mglistą obietnicą dostatku i wolności. Nie było żądzy wieszania; zresztą większość wyprodukowanych wtedy sznurów i tak by się urwała pod ciężarem.
Tym marzeniom nie pomagają również doświadczenia innych krajów Europy Środkowej. Padraic Kenney stwierdził ostatnio, że właściwie wszystkie one miały swoje Okrągłe Stoły. Polskie rozwiązanie bezpośrednio inspirowało opozycjonistów na Litwie i na Węgrzech. W Czechosłowacji rozmowy zostały co prawda wymuszone przez masowe demonstracje, których praktycznie zabrakło w Polsce, jednak odbywały się one dziewięć miesięcy po rozpoczęciu obrad w Pałacu Namiestnikowskim, w zupełnie zmienionym kontekście politycznym niż ten, w którym decyzje podejmowali przywódcy „Solidarności”. Na alternatywę dla scenariusza nadwiślańskiego średnio też nadaje się Rumunia, gdzie strzelano, jeżdżono czołgami, w parodystycznym procesie zabito dyktatora, a potem okazało się, że władzę dalej trzymają ci sami ludzie. Zdjęcia z walk ulicznych niewątpliwie są bardziej poruszające i seksowne niż fotografie paru facetów przy stole w Magdalence – ale to chyba jedyny rumuński zysk z tej historii.
Nie tylko prawicowcy zlani dekomunizacyjnym potem powinni dziś pytać, czy należało trzymać Kiszczaka w rządzie aż do lata 1990 roku i tak długo zwlekać z żądaniem wyjścia wojsk radzieckich. Nie tylko radykalni lewicowcy powinni zastanawiać się nad dziedzictwem transformacji gospodarczej i nad losem tych, którzy ponosili jej najbardziej dotkliwe koszty. | Łukasz Bertram
Miejsce dla radykała
Czy zatem Okrągły Stół nadaje się na symbol założycielski III RP oraz końca komunizmu w Polsce? Po pierwsze, nie da się powiedzieć, kiedy w Polsce upadł komunizm – każda data będzie tu umownym, wypracowanym przez ideologów, historyków i społeczeństwo konstruktem. Gdybym jednak miał koniecznie wskazać jeden konkretny moment na oznaczenie czerwonym kolorem w kalendarzu, byłyby to wybory 4 czerwca. To one okazały się prawdziwym game-changerem. Skala zwycięstwa kandydatów „Solidarności” przekreśliła rachuby kierownictwa PZPR, że uda się wciągnąć opozycję do systemu politycznego, obarczając ją odpowiedzialnością za fatalną sytuację, nie dając w istocie żadnej realnej decyzyjności. Co więcej, to właśnie podczas kampanii wyborczej znękane społeczeństwo wydobyło z siebie energię, która przejawiła się chociażby w ludyczno-godnościowych alternatywnych pochodach na 1 maja albo drobnych gestach wsparcia dla Komitetów Obywatelskich. Tak, wszyscy wiemy, do urn nie poszło 38 procent uprawnionych. Ci jednak, którzy się do nich udali, potraktowali wybory jako plebiscyt, którego wynik pokazał PZPR drzwi.
Opowieść o 1989 roku ma jednak innych bohaterów niż „zwykli ludzie” oraz solidarnościowy mainstream. Powinno być w dzisiejszej przestrzeni publicznej miejsce na doświadczenie tych, którzy zorganizowali Kongres Opozycji Antyustrojowej, kontestując rozmowy z PZPR, albo dla prześmiewców z łódzkiej Galerii Działań Maniakalnych, którzy wystąpili wtedy z ulicznym happeningiem, gdzie kilkanaście osób w garniturach usiadło przy stole i z zapałem biło trzepaczkami pianę, wznosząc hasła typu „Program Partii programem «Solidarności»”. Przy konstruowaniu pluralistycznej polityki pamięci nie może wystarczyć określenie „szczeniaki”, którego Wałęsa użył w kwietniu 1989 roku, mówiąc o demonstracji przeciwko Okrągłemu Stołowi [6]. Należy też zadawać pytania o to, czy wszystkie decyzje podejmowane w tamtych miesiącach były słuszne. Czy po wielkim zwycięstwie 4 czerwca rzeczywiście trzeba było wyciszać nastroje społeczne, czy trzeba było się godzić, by prawem kaduka zmienić między turami wyborczymi ordynację i tym samym uratować partyjną listę krajową. Nie tylko prawicowcy zlani dekomunizacyjnym potem powinni dziś pytać, czy należało trzymać Kiszczaka w rządzie aż do lata 1990 roku i tak długo zwlekać z żądaniem wyjścia wojsk radzieckich. Nie tylko radykalni lewicowcy powinni zastanawiać się nad dziedzictwem transformacji gospodarczej i nad losem tych, którzy ponosili jej najbardziej dotkliwe koszty.
Nie chodzi więc o uprawianie salonowego – mainstreamowego bądź prawicowego – mitopisarstwa. Kolorami polskiej transformacji są wyblakła szarość, butwiejący brąz, zgniła zieleń, od czasu do czasu przełamane jaskrawym, solidarnościowym plakatem. Przeprowadzili ją ludzie, którzy popełniali mnóstwo błędów, społeczeństwo, które goniło ostatkiem sił. A jednocześnie – w 1989 roku zmieniło się ogromnie dużo: w skali ustrojowej i w skali codziennego doświadczenia „zwykłych ludzi”. Polska realnie weszła w nową epokę właśnie wtedy – nie w dniu opuszczenia jej terytorium przez ostatnich rosyjskich sołdatów, ani nie w dniu wyborczego zwycięstwa którejkolwiek opcji. Nie było gilotynowego cięcia – ale jeszcze bardziej nie było czegoś takiego jak PRL-bis.
Tekst powstał dzięki wsparciu finansowemu Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”.
Przypisy:
[1] T. Konarska, dziennik w zbiorach Archiwum Opozycji Ośrodka KARTA.
[2] „Obieg NOW-ej”, oprac. Ł. Bertram, Warszawa 2013, s. 231; Ł. Bertram, „Wolność z wyboru”, „Karta” nr 79, 2014, s. 8.
[3] W. Charłamp [T. Jastrun], „Dziennik zewnętrzny”, „Kultura”, nr 5/1989, s. 93.
[4] „Geremek odpowiada, Żakowski pyta. Rok 1989”, Warszawa 1990, s. 37.
[5] M. Przeperski, „Sytuacja nierewolucyjna. Polacy u progu obrad Okrągłego Stołu”, „Więź”, nr 1/2019, s. 92–107.
[6] „1989. Koniec systemu”, red. P. Głogowski, Warszawa 2014, s. 18 [dostępne online: https://praga.msz.gov.pl/resource/2b3e83fe-fa51-49b3-9dce-e0e3d64792e4:JCR?fbclid=IwAR2BIP__N-BXhCjjjKkSXqw5Vb0lQmWyjZg9RtVjRIPoUh5f-L9Sqtrg3uM].