Hity 2019
Grzegorz Brzozowski: „Joker”, reż. Todd Phillips
Nie jestem wobec kina superbohaterów tak radykalnym sceptykiem jak Martin Scorsese, jednak nie szukam też w nim pogłębionego przesłania, przypisywanego promocyjnie jako na przykład manifest emancypacji etnicznej czy feministycznej. W przypadku „Jokera” Toddowi Phillipsowi udało się jednak przemycić znacznie więcej, niż można się było spodziewać, na dodatek bez posiłkowania się bombastycznym patosem czy efektami specjalnymi. Nagrodzenie go Złotym Lwem na tegorocznym festiwalu w Wenecji nie wydaje się tu wcale na wyrost – to film niebywale prowokacyjny i współczesny przez pokazanie banalności zła. Trudno jest namierzyć moment, w którym tytułowa postać w pełni świadomie decyduje się na nie lub może się mu oprzeć, w kontekście chociażby osaczających ją systemowych deficytów (nierówności ekonomicznych, rozpadu opieki społecznej, spotykanej na co dzień przemocy). Joker w wykonaniu Joaquina Phoenixa to postać olśniewająco złożona, zdolna do kapryśnego miłosierdzia, ale i niepowstrzymanego okrucieństwa. To na dodatek antybohater, któremu niemalże współczujemy – a w każdym razem możemy zrozumieć jego próby niepoddawania się poniżającej rzeczywistości, sumie wszystkich otrzymanych od życia kopniaków. To właśnie na tle tego zrozumienia tym mocniej uderza nas eskalacja przemocy, którą Joker buduje na swoim poczuciu krzywdy. Co więcej, to antybohater, który urasta do roli trybuna ludowego – dyrygenta zbiorowego resentymentu. Być może Phillips zostawił nas nie tyle z groteskowym kacem po cynicznej polityce ostatnich lat, ale profetyczną przestrogą na nową dekadę.
Diana Dąbrowska: „Szczęśliwy Lazzaro”, reż. Alice Rohrwacher
Za sprawą „Szczęśliwego Lazzaro” Alice Rohrwacher kreśli na ekranie czułą przypowieść zanurzoną w realizmie magicznym. Nagrodzona w Cannes twórczyni przemienia się w baśniową pisarkę, która kreuje z jednej strony zapomniane, archaiczne i okrutne światy, z drugiej zaś – nieustannie udowadnia ich przerażającą aktualność i to nie tylko w kontekście często bolesnej historii Półwyspu Apenińskiego. W „Szczęśliwym Lazzaro” niemożliwe staje się możliwe, a przeszłość powraca jako szansa na zbawienie teraźniejszości. Podobnie jak u największych mistrzów włoskiego kina (z Fellinim i Pasolinim na czele), u Rohrwacher nawet w najbardziej groteskowych odsłonach jej historii zachowana zostaje harmonia między komedią a tragedią, etyką a estetyką. W filmowych metaforach Włoszki kryje się niezwykła siła, która oprócz rzetelnej refleksji o współczesnej kondycji człowieczeństwa, dostarcza również sporej dawki, niezbędnej dziś, nadziei.
Dawid Dróźdż: „Historia małżeńska”, reż. Noah Baumbach
W mistrzowskim dziele Jean-Luca Godarda główny bohater przyzwala swojej partnerce na samotną przejażdżkę samochodem z innym mężczyzną. Ten pozornie błahy incydent spowoduje, że kobieta zacznie odczuwać wobec męża tytułową pogardę.
W sposób równie błyskotliwy i nieoczywisty rozpad związku przedstawił nam Noah Baumbach. Destrukcyjnym uczuciem, które mógłby zawrzeć w tytule swojego filmu, jest tu jednak „podległość”. To ona towarzyszy aktorce teatralnej Nicole w relacji z Charliem – reżyserem, będącym dla niej zawodowym mentorem i geniuszem, a także idealnym mężem i ojcem.
Baumbach nie sprowadza recepty na szczęśliwy związek do romantycznych gestów i wierności, jak bywa to często w łzawych hollywoodzkich melodramatach. Miłość bohaterów staje się niemożliwa z powodu zaburzenia przez nich poczucia równości oraz ich autonomii.
„Historia małżeńska”, jak prawdziwa miłość, dostarcza wielu emocji – trochę śmiechu, trochę frustracji i masy wzruszeń. Zachwycają także aktorzy: spektakularna awantura między postaciami odgrywanymi przez Scarlett Johansson i Adama Drivera nawet widza może wprawić w zakłopotanie.
Mateusz Góra: „Gdzie jesteś, Bernadette?”, reż. Richard Linklater
Podczas gdy wszyscy wychwalają „Historię małżeńską” za powrót do kina ukazującego problemy rodzinne z wnikliwością i czułością, Richard Linklater w tym roku przedstawił równie poruszającą historię w filmie „Gdzie jesteś, Bernadette?”. W groteskowej, przerysowanej formie powrócił do estetyki lat 90., opowiadając o rodzinie, której problemem nie jest brak miłości, ale rozmijające się oczekiwania. Cate Blanchett i Billy Crudup świetnie odnajdują się w rolach zmagającej się z chorobą psychiczną artystki i jej genialnego męża, pracującego nad oprogramowaniem, które zmieni nasze życie. Tytułowa Bernadette marzy o ucieczce od świata na najdalszy skrawek ziemi, bo jedynie tam można zaznać samotności, pozwalającej w końcu naprawdę zatęsknić za ludźmi.
Karol Kućmierz: serial „Watchmen” Damona Lindelofa
Atmosfera wokół największych popkulturowych wydarzeń 2019 roku pokazuje, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, w której to tak zwani fani dyktują twórcom swoich ulubionych franczyz, jak powinny wyglądać ich kolejne odsłony. Jeden z najlepszych seriali 2019 roku, „Watchmen” Damona Lindelofa, udowadnia jednak, że można być jednocześnie wielkim fanem dzieła, które się adaptuje (w tym przypadku komiksu Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa) i nie poddawać się jakimkolwiek wyimaginowanym oczekiwaniom. „Watchmen” w wersji Lindelofa to remiks, sequel, zgodna z duchem oryginału wariacja i coś zupełnie nowego. Scenarzyści serialu mają wiele do powiedzenia o współczesności, nawet jeśli wykorzystują do tego czysto gatunkowe, popkulturowe narzędzia. „Watchmen” to doskonale skalibrowany mechanizm, precyzyjnie dawkujący kolejne informacje o świecie przedstawionym i jego bohaterach. Kiedy wydaje nam się już, że wiemy, w jakim kierunku zmierzamy, kolejny odcinek wywraca wszystko do góry nogami, pogłębiając przy tym liczne warstwy znaczeniowe. „Watchmen” to serial, w którym można się głęboko zanurzyć, a i tak trudno dotrzeć do samego dna.
Rozczarowania 2019
Dawid Dróżdż: „Ból i blask”, reż. Pedro Almodóvar
Kino Pedro Almodóvara kojarzy się z namiętnością, sensualnością, wizualną perfekcją i czarującą intensywnością barw – magią filmowego świata, w której trudno się nie zakochać. Jednocześnie seansom filmów hiszpańskiego wirtuoza często towarzyszy wrażenie telenowelowości, treściowego banału.
„Ból i blask” to najbardziej autobiograficzny film Almodóvara. Reżyser wraca do czasów swojego dzieciństwa, gdy kształtowała się jego seksualność, a także artystyczne zdolności. Drugim wątkiem jest okres życia dorosłego już reżysera Salvadora (Antonio Banderas), tkwiącego w twórczej próżni, nieradzącego sobie z cierpieniem egzystencjalnym oraz fizycznym. Ból kręgosłupa uśmierza w końcu heroiną.
Almodóvar przedstawia ludzi i sytuacje, które wpłynęły na bohatera w okresie dojrzewania. Łopatologicznie wyjaśnia genezę jego niepokojów, żalu do matki (w tej roli Penélope Cruz) i seksualnego pociągu do tej samej płci. Ten Freudowski klucz zarysowania charakteru bohatera, według którego dzieciństwo kształtuje nas na całe życie, nie pozostawia miejsca na żadne domysły. A przecież w sensualności i namiętności, którymi przesycone są filmy Hiszpana, tajemnica i niedopowiedzenia powinny być zasadniczym elementem międzyludzkich relacji.
Mateusz Góra: „Podły, okrutny, zły”, reż. Joe Berlinger
Ted Bundy był jednym z najbardziej charyzmatycznych seryjnych morderców w historii Stanów Zjednoczonych. Wydawałoby się, że stworzenie filmu na podstawie jego historii, pełnej zwrotów akcji w postaci kolejnych ucieczek, a w końcu wspaniałego spektaklu, jaki odbył się na sali sądowej, to właściwie gotowy przepis na porządny scenariusz. Twórcy postanowili skupić się jednak na samym bohaterze, pomijając to, co zrobił, i to, jak tak naprawdę wyglądały jego relacje z innymi ludźmi. Film Joego Berlingera omija szerokim łukiem historię Bundy’ego, co może sprawiać wrażenie celowej tajemniczości, niestety ostatecznie nie kryje się pod nią nic ciekawego. To nieudana gra z konwencją filmów biograficznych i sądowych, która przynosi korzyść jedynie Zacowi Efronowi, pokazującemu swoje zdolności aktorskie.
Karol Kućmierz: „Gra o tron” Davida Benioffa i D.B. Weissa
Zakończenia narracji, które odniosły ogromny sukces i wobec których liczni widzowie mają ogromne oczekiwania, są niezwykle trudne. Mimo to, nieudane lądowanie wciąż jest niezwykle bolesne i ma znaczący wpływ na obraz całości. Tak właśnie stało się z „Grą o tron” Davida Benioffa i D.B. Weissa, jednym z największych serialowych hitów ostatnich lat, którego ostatni sezon – niepozbawiony co prawda kilku widowiskowych sekwencji czy udanych scen – rozczarował na wielu poziomach. Finał, który przygotowali scenarzyści, to ostatecznie finał zupełnie innej opowieści – prostszej i bardziej jednoznacznej niż początkowo nam obiecywano. Jakość serialu już od jakiegoś czasu stopniowo spadała, ale jej zakończenie to sprowadzenie rozbudowanego, wielowymiarowego świata przedstawionego do kilku prostych gestów, a jego złożonych bohaterów do karykatur fantasy najniższych lotów. Najbardziej ucierpiały tutaj postaci kobiet, które zamiast kształtować na nowo świat przedstawiony ostatecznie okazały się przypisami w historiach mężczyzn.
Diana Dąbrowska: „Królowa” [The Crown], prod. Netflix
Największym rozczarowaniem 2019 okazał się dla mnie (długo oczekiwany!) trzeci sezon serialu „Królowa”. Pomimo fantastycznej obsady trudno przebić się przez sztywność i dostojność jego faktury, wyczuwalna jest przede wszystkim chłodna kalkulacja scenarzystów (każdy wątek sprowadza się do idée fixe – korona ma zawsze wygrać nad emocjonalnością i ludzkim pierwiastkiem członków rodziny królewskiej, a królowa ma być tego gwarantem i najbardziej okazałym przykładem). Obecna odsłona dziejów rodu Windsorów przypomina chwilami bezpłciowy reportaż telewizji BBC, który prezentowany jest w jednym z odcinków – choć zaglądamy do ich prywatności z sypialniami włącznie, nie sposób uciec od wrażenia, że nie mamy tak naprawdę dostępu do ich prawdziwej natury albo chociaż jakiegokolwiek angażującego emocjonalnie wyobrażenia o niej. Na swój sposób królowa zwyciężyła, rzeczywiście stała się (mi) obojętna.
Grzegorz Brzozowski: „Synonimy”, reż. Nadav Lapid
Tegoroczny triumfator Berlinale konkurował w moim rankingu najbardziej pretensjonalnych filmów roku z „Midsommar”, a jednak to obraz Nadava Lapida muszę „docenić” za połączenie artystowskiego patosu z aspiracją do diagnozy naszych czasów. Plakatowym aluzjom politycznym towarzyszy tu egzaltacja bohaterów przy zadziwiającym braku ich psychologicznej wiarygodności. Główny bohater trafia do Paryża, gdzie na skutek tajemniczego ogołocenia zacznie budować relację z parą młodych Francuzów. Ci okażą się zarówno miłosnymi, jak i artystycznymi wampirami – znudzonymi snobami czyhającymi na ciało i narrację przybysza, kryjącą traumatyczne wspomnienia z Izraela. Poza ucieczką od niedookreślonej przeszłości, masturbacją i uleganiem francuskiej nimfomanii, bohater oddawać się będzie zapamiętale także poszukiwaniu tytułowych synonimów na wyrażenie w obcym języku głębi swojego gniewu. Emocja ta znajdzie ujście także w słownym ataku na francuską orkiestrę symfoniczną oraz drapieżnym wykonaniu „Marsylianki”. Choć wszystkie te zabiegi można oczywiście tłumaczyć licentia poetica, próbą obnażenia stereotypów i kulturowego wyobcowania, film Lapida zadziwiająco owe stereotypy utrwala, skutecznie wyobcowując widza. Znacznie ciekawiej poczucie obcości (także na paryskim bruku) oddał chociażby Elia Suleiman w znakomitym „Tam gdzieś musi być niebo” – ale ten film na naszych ekranach zagości w nowym roku.
Najlepsze obrazy dekady
Diana Dąbrowska: „Wielkie piękno” [2013], reż. Paolo Sorrentino
Film Paola Sorrentina to nie tylko majestatyczny (a wedle niektórych złośliwych, wręcz epigoński) hołd dla najważniejszych dzieł w filmografii Federica Felliniego („Słodkie życie”, „Osiem i pół”, „Giulietta i duchy”, „Rzym”) czy wizualna symfonia na cześć stolicy Italii. Za sprawą „Wielkiego piękna” neapolitański reżyser wprowadził do kina europejskiego wyraźny powiew świeżości i nową jakość, a przede wszystkim stworzył ikoniczną już postać, w której wielu odnalazło własne odbicie, rodzaj bratniej duszy. Szukający życiowej inspiracji pisarz Jep Gambardella (w tej roli stały współpracownik Sorrentina, Toni Servillo) walczy z wszechobecna ułudą i rozczarowaniem, posługując się retoryczną ironią, cynicznym poczuciem humoru oraz uroczo nonszalanckim uśmiechem. Wykreowany przez reżysera „Młodego papieża” bohater w swych staraniach przypomina poniekąd Syzyfa ze słynnego eseju Alberta Camusa. Jep zauważa w swojej tragikomicznej niedoli przebłyski radości – współczesny Syzyf ostatecznie bawi się i uśmiecha, chociaż ma smutną świadomość tego, że właściwie nic (włącznie z miłością) nie będzie w stanie zmienić jego naznaczonej samotnością życiowej narracji. Jak pisał zresztą sam Camus: „Jeśli ten mit jest tragiczny, to dlatego, że bohater jest świadomy. […] Jasność widzenia, która powinna mu być udręką, to jednocześnie jego zwycięstwo. […] Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym”.
Dawid Dróżdż: „Debiutanci” [2010], reż. Mike Mills
Niektóre filmy możemy oglądać w nieskończoność – jednym z nich są dla mnie „Debiutanci” Mike’a Millsa z 2010 roku. Być może z jego bohaterami tak łatwo jest mi się utożsamić, bo wszyscy jesteśmy wiecznymi debiutantami. Oliver (Ewan McGregor) otwiera ogromną szafę, z której ostrożnie wyjmuje wiszące tam ubrania. Należą do jego zmarłego ojca Hala (nagrodzony Oscarem Christopher Plummer), z którego odejściem musi się zmierzyć. Hal przez większość życia był w związku z matką Olivera, po jej śmierci wyznał jednak, że jest gejem. Zaangażował się w aktywizm na rzecz praw osób LGBT oraz znalazł sobie młodszego partnera. W tej historii jest jeszcze Anna (Mélanie Laurent) aktorka, której intensywny styl życia nie pozwala na zbudowanie stałego związku. Wówczas spotyka jednak Olivera… Troje debiutantów musi odnaleźć się w nowych dla siebie sytuacjach. Niewielu reżyserów we współczesnym kinie potrafi tak jak Mike Mills opowiadać historię w sposób afilmowy i zarazem tak przejmujący. Narracja często opiera się na wspomnieniach bohatera: na ekranie prezentowane są wówczas klisze z życia pozostałych postaci, fotografie, czy chociażby kwiat, który kojarzy się Oliverowi z matką. Powolnie tocząca się akcja pozwala chłonąć poetyckość i wizualne piękno obrazów. „Debiutanci” to jednak nie tylko opowieść o miłości dwóch zranionych emocjonalnie osób. To także obraz przemian obyczajowych – (być może nieco idealistyczny) manifest współczesnej wolności i tolerancji, które pozwalają nam decydować o swoim życiu i stawać się w nim debiutantami, kiedy tylko tego chcemy.
Mateusz Góra: „The Last Black Man in San Francisco” [2019], reż. Joe Talbot
Podobnie jak wiele arcydzieł filmowych, historia czarnych chłopaków przemierzających ulice San Francisco i marzących o odzyskaniu domu, który kiedyś należał do rodziny jednego z nich, to nie tylko porywająca historia dwójki przyjaciół. To też opowieść o rodzeniu się tożsamości i poczuciu przynależności, o mniejszościach oraz ich trudnym losie, o wykluczeniu, marzeniach i o ucieczce od dorosłości w świat własnej wyobraźni. W filmie Joego Talbota spotka się wyobraźnia Leosa Caraxa z wrażliwością społeczną Kena Loacha. To także spojrzenie na męską przyjaźń nie przez pryzmat siły, dominacji czy rywalizacji, ale delikatności, wzajemnego wsparcia i czułości. To wyraz niepodważalnego braterstwa i czułości, której tak bardzo nam obecnie w relacjach społecznych brakuje.
Grzegorz Brzozowski: „Melancholia” [2011], reż. Lars von Trier
To była dekada pod znakiem powracających jeźdźców apokalipsy – o ile nastroje te zdawały się kulminować w 2012 roku, niektóre scenariusze zaczynają realizować się na naszych oczach: figura Mad Maxa przywoływana jest przy okazji trwających w Australii pożarów. To jednak nie znakomitemu filmowi George’a Millera czy mniej znakomitemu Rolanda Emmericha należy się pierwszeństwo wśród obrazów końca świata. „Melancholia” Larsa von Triera mierzy się z innym wymiarem czasów ostatnich – naszym oswojeniem z ich nieuchronnością oraz trwaniem pomimo tego w społecznych przyzwyczajeniach. Globalna zagłada nadciągająca w filmie von Triera pod postacią olśniewającej planety wydaje się osobliwie ambiwalentna – przerażająca i pożądana zarazem. W przeciwieństwie do pragmatyzmu amerykańskiego kina (post)apokaliptycznego, „Melancholia” nie podsuwa nam żadnych spektakularnych recept na ucieczkę. „Życie jest tylko na ziemi i już nie na długo” – niemal dekadę po ich wypowiedzeniu, słowa jednej z bohaterek nabierają niepokojącej aktualności, podobnie jak pytania o to, na ile przyzwalamy sobie na doświadczanie czasów ostatnich.
Karol Kućmierz: serial „BoJack Horseman” [2014–2020] Raphaela Boba-Waksberga
Wiele seriali powstałych w mijającej dekadzie można uznać za istotne, ważne czy wartościowe, ale żaden z nich nie odzwierciedlał ducha czasów, w których żyjemy, tak jak „BoJack Horseman”, czyli animowany serial Netflixa, w którym głównym bohaterem jest antropomorficzny koń. „BoJack Horseman” to jeden z niewielu seriali, których satyra jeszcze w jakiś sposób nadąża za galopującą rzeczywistością, dzięki czemu można go oglądać jako kronikę towarzyską lat dziesiątych, przefiltrowaną przez świat przedstawiony, będący osobliwą fuzją rzeczywistości ludzi i zwierząt. Serial stworzony przez Raphaela Boba-Waksberga to także przegląd najistotniejszych motywów przewijających się przez telewizję: skomplikowani antybohaterowie, przywracanie znanych tytułów z przeszłości w celu zaspokojenia nostalgii widzów czy formalne eksperymenty z subiektywizacją narracji. Jeśli cokolwiek istotnego wydarzyło się w świecie popkultury, „BoJack Horseman” z pewnością w jakiś sposób to skomentował. Co jednak najważniejsze, pomimo całej tej samoświadomości i intertekstualności, scenarzyści stworzyli bohaterów, których losy potrafią wzruszyć pomimo nagromadzenia absurdalnych okoliczności i dziesiątek żartów na minutę. „BoJack Horseman” to serial, który dostarcza bardzo wiele powierzchownej przyjemności, ale ostatecznie okazuje się dojmująco smutny. Czy to nie jest właśnie esencja mijającej dekady?