Kraków

Piątkowy wieczór tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2019 roku w Krakowie. Jedna z ulic w Śródmieściu. Wzdłuż drogi rząd zaparkowanych aut. Za niskim, nowo wybudowanym blokiem skręcamy w lewo i wchodzimy między drzewa, wśród resztek tego, co mogło być kiedyś polem. Słychać głośny śmiech. Kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi lekko wzdryga się na widok straży miejskiej. Zajęli coś na wzór amfiteatru, który lata swojej świetności ma już dawno za sobą. Piją piwo, ale wyłapuję wzrokiem szybko chowane butelki wódki. Świetne miejsce na bifor przed imprezą w klubie na Rynku. Z dala od niechcianych spojrzeń. Podobnie pomyśleli trzej mieszkańcy czegoś, co przypomina bunkier, a może być pozostałością po pałacu, który mieścił się tu w XIX wieku. Pukamy. Przekraczamy wysoki próg – dwa łóżka, dwa krzesła, szafka, piecyk, drewno na opał, zimowe buty na zmianę, koce, termos. W rogu pomieszczenia ręcznie robiona niebieska śnieżynka przypominająca, że za kilka dni Wigilia. 

B. ma trzydzieści pięć lat, ale wygląda na dużo więcej. Ze względu na kłopoty skórne musiała ogolić głowę i wstydzi się zdjąć czapkę, choć w pomieszczeniu jest ciepło. Ogrzewa je piecyk typu koza. Oprócz niej mieszkają tu dwaj mężczyźni – jej nowy partner i przyszywany dziadek, który na ulicy jest od lat osiemdziesiątych XX wieku. Na oko może mieć osiemdziesiątkę. Wszyscy schludnie ubrani. Dbają o swój dom, chcą, żeby było w nim czysto, zwłaszcza przed świętami. B. miała siedemnaście lat, kiedy spędziła pierwszą noc na ulicy. Uciekła z domu. Miała wiele powodów. Jednym z nich było molestowanie przez starszego o siedem lat brata. Mama nie chciała wierzyć. Jej syn? Niemożliwe. Małżeństwo miało być nowym rozdziałem w jej życiu. Było. Mąż lubił sobie ulżyć po ciężkim dniu pracy. Podbite oko, złamany nos. Ale można było przeżyć. Wezwała nawet policję, ale tylko stała z tym podbitym okiem, kiedy mąż wdał się w pogawędkę z mundurowym, i nie mogła wykrztusić słowa. 

Gdy na świecie pojawiło się dziecko, niewiele się zmieniło. No może poza tym, że teściowie uznali, iż to nie jest dziecko ich ukochanego syna. Że B. się puszcza, kurwi. Prosiła o pomoc drugiego brata, ale w końcu jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. W 2009 roku zgłosiła przemoc domową w Niebieskiej Linii. Wyprowadziła się do rodziców, ale jej ojcu przeszkadzało dziecko. Za dużo płakało. Nie mógł nawet w spokoju pooglądać telewizji. Zaczęła popijać. Sama nie wie dlaczego. Najpierw zrezygnowała z pracy, bo nie miał się kto zająć małym, potem trochę rozdawała ulotki, sprzątała, ale nie potrafiła znaleźć niczego na stałe. Uznali, że nie nadaje się na matkę, i synek trafił do swojego ojca. Ostatnią wypłatę z dorywczych prac przepiła. Nie miała siły walczyć o dziecko. Ma ograniczone prawa. „A alkohol – jak mówi – szybko zabija uczucia”. W lutym 2019 roku rozmawiała z synem na Facebooku. Gra w szachy i bierze udział w turniejach. Ostatnio zajął drugie miejsce. Rodzice? Mieszkają pod Krakowem. Ma z nimi kontakt, ale nie wiedzą, że jest bezdomna. Wstydzi się jechać do domu, więc mówi im, że pracuje i ma się dobrze.

W Krakowie jest oficjalnie około pięćdziesięciu pustostanów, które na bieżąco patroluje straż miejska i streetworkerzy z różnych organizacji. Oficjalnie. Nieoficjalnie mówi się o stu pięćdziesięciu. Liczbę osób bezdomnych w Małopolsce szacuje się zaś na dwa i pół do trzech tysięcy osób, choć wyniki Ogólnopolskiego badania liczby osób bezdomnych z 2019 roku, które co dwa lata zleca Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej, mówią, że jest ich dokładnie 1893. Dlaczego te liczby tak się różnią? Odpowiedzi warto poszukać w systemie, do którego trafiają osoby w kryzysie bezdomności. W 2019 roku w Polsce 682 placówki były współfinansowane ze środków publicznych, z czego 323 były prowadzone bezpośrednio przez gminę albo powiat, natomiast pozostałe 359 to jednostki zarządzane przez podmioty niepubliczne. Co to oznacza? Że są to fundacje, stowarzyszenia lub instytucje mające status działalności gospodarczej.

Fundacją jest też Przystań Medyczna z Krakowa, która oficjalnie powstała w 2017 roku, ale Mateusz Gajda – jej współzałożyciel – już od ośmiu lat pomaga osobom w kryzysie bezdomności. Najpierw jako wolontariusz w Centrum Dzieła Pomocy św. Ojca Pio. Jednak pomoc stacjonarna to dla niego za mało. W Centrum to osoby bezdomne przychodzą po pomoc. A co z tymi, które z różnych względów same się po nią nie zgłaszają? Takie pytanie zadawał sobie Mateusz, a jego odpowiedzią stała się właśnie Przystań Medyczna. Jako lekarz w trakcie stażu podyplomowego w dziedzinie ortopedii wiedział, czego najbardziej brakuje osobom bezdomnym – pomocy medycznej. Nie mogą przecież iść do najbliższej przychodni, szpitale również niechętnie udzielają im pomocy. Dlatego Fundacja Przystań Medyczna za nadrzędny cel stawia sobie „pomoc medyczną dla osób bezdomnych, ubogich i społecznie wykluczonych, uznając nadrzędną rolę zdrowia w powrocie do życia w społeczności”. A tak po ludzku? 

Fundacja powstała z potrzeby, jaką dostrzegliśmy, pojawiając się pierwszy raz na Plantach. Kiedy człowiek siedzi zamknięty w czterech ścianach, nie dostrzega skali problemu, jaki istnieje po drugiej stronie. To nam otworzyło oczy na to, ile osób potrzebuje pomocy i nie ma jak jej uzyskać, bo zagmatwało się w alkohol. Często nie był on przyczyną bezdomności, ale mechanizmem kompensacji problemów, próbą zapomnienia, chwili beztroski. Ci jednak nie mogli skorzystać z pomocy w Centrum Dzieła Pomocy św. Ojca Pio, bo tam wymagana jest trzeźwość. My patrzymy na to już nieco inaczej, to choroba jak każda inna, a nagłe odstawienie alkoholu może nawet zabić. Nie możemy zatem mówić jak przeciwnicy naszej pomocy: „Niech przestanie pić teraz, to mu pomogę”. Stąd mimo braku sprzętu ruszyliśmy na trudną wyprawę z potrzebującymi, po kolei zdobywając najpierw jeden, potem kolejny i następny plecak. Najtrudniej było zimą, zarówno nam, jak i naszym podopiecznym. Rozbieranie się na dziesięciostopniowym mrozie czy dezynfekcja dłoni w tej temperaturze to istna tortura, ale zarazem jedyna szansa na poprawę stanu zdrowia. Na szczęście udało się pozyskać ambulans, który zmienił warunki naszej pracy na o niebo lepsze niż te, do których przywykliśmy my i nasi podopieczni. Obecnie szukamy większego ambulansu, bo nasze możliwości diagnostyczne
i asortyment rozrosły się na tyle, że obecna karetka jest za mała do udzielania możliwej pomocy. Następnym krokiem, który się powoli dokonuje, jest otwarcie przychodni dostępnej dla każdego potrzebującego. Liczymy, że w końcu uda się spełnić nasze marzenie – kompleksowe centrum pomocy dla osób bezdomnych i ubogich. Marzy nam się pełne zaplecze medyczne, terapeutyczne i socjalne, które zacznie wyciągać osoby z kryzysu, a nie będzie jedynie punktem przetrwania i stagnacji.

W grudniu 2019 roku w fundacji działało dziesięciu lekarzy (między innymi ortopeda, radiolog, lekarz rodzinny, anestezjolog, internista) i około trzydziestu wolontariuszy związanych z kierunkami medycznymi, ale nie tylko. Pod koniec 2020 roku było ich już blisko sześćdziesięciu. Wszyscy, również lekarze, pomagają w ramach wolontariatu. W środy i niedziele można ich spotkać na Plantach, gdzie zawsze przychodzi około pięćdziesięciu osób bezdomnych, które potrzebują porady lekarskiej czy opatrzenia ran. W co drugi czwartek wolontariusze jadą do Schroniska dla Bezdomnych Kobiet Caritas Archidiecezji Krakowskiej przy ulicy Sołtysowskiej 13 C, w soboty do jadłodajni sióstr albertynek przy Woronicza 10, we wtorki do Noclegowni i Schroniska dla Bezdomnych Mężczyzn przy ulicy Makuszyńskiego 19 A, a oprócz tego w okresie jesienno-zimowym wraz ze strażą miejską (dwa specjalnie delegowane zespoły – Referat Koordynacji Służby, Sekcja Wsparcia) jeżdżą do pustostanów, gdzie przebywają osoby bezdomne.

Swoje poszukiwania bohaterek do tej książki zaczynam właśnie w piątek po południu razem z Mateuszem z Przystani Medycznej oraz strażnikami miejskimi. Od grudnia patrolują tak zwane miejsca niemieszkalne od siedemnastej do szóstej rano, w okresie letnim w ciągu dnia. Jest 13 grudnia.

Od 1 grudnia odliczamy dni do świąt. W tle zagraniczne szlagiery i tradycyjne polskie kolędy. Życzymy sobie radosnych, rodzinnych, pełnych ciepła i miłości albo bardziej przyziemnie – trafionych prezentów pod choinką, karpia bez ości i tak dalej. Po świętach narzekamy na przejedzenie, a tony tego, co zostało ze świątecznego stołu, lądują w śmietniku pod blokiem. Później odhaczymy jeszcze zabawę sylwestrową, wypijamy szampana z brokatem i wracamy do codzienności. Ale co, jeśli ta codzienność to ulica, stary zagrzybiały materac przy śmietniku, wyrzucona podczas kolejnego remontu kanapa albo ławka w parku?

Grudzień to chyba najtrudniejszy miesiąc dla osób w kryzysie bezdomności. Bezdomność słabo wpasowuje się w świąteczny klimat. Zwłaszcza ta, która nie „przechowuje” się w ośrodkach, ale jest wystawiona na widok publiczny. Taka jak ta, której doświadcza E. Ma sześćdziesiąt cztery lata i od dziesięciu lat mieszka na ulicy. Obecnie w dzielnicy Prądnik Czerwony, na kanapie przy śmietniku niedaleko budynku, w którym kiedyś sama mieszkała. Jest doskonale znana mieszkańcom okolicznych bloków. Pokazuje mi konkretny budynek.

Mieszkałam tutaj niedaleko, w tamtym budynku, ale nas stamtąd wysiedlili, nie dali nam w ogóle żadnych mieszkań. To były mieszkania gminne, mieszkałam tam około dziesięć lat, a teraz na tym miejscu jest jakiś nowy budynek. Najpierw wprowadzili duże czynsze, a mieszkanie naprawdę było tak dziadowskie – wilgoć niepojęta, ściany czarne, sufit czarny. Ja wiecznie kasłałam. I tak nas powyrzucali jak śmieci. Cztery osoby. Reszta osób wynajęła sobie mieszkania, ale mnie nie było stać. Od tej pory mieszkam na ulicy.

Jej stan zdrowia nie jest najlepszy. Ma duże odleżyny, bo właściwie nie wstaje z kanapy. Nie chce jechać do żadnego ośrodka, bo nie jest sama – ma tutaj dobrego kolegę, który sam sobie nie radzi. Miłość?

Jaka miłość, po prostu zwyczajne ludzkie podejście do sytuacji. Nie zostawię człowieka, który też potrzebuje pomocy. Przecież ja tego drania nie mogę zostawić samego, a nie mogę go ze sobą nigdzie wziąć, bo on jest awanturny i wszędzie by mnie wyrzucili, taka prawda – tłumaczy.

Miała pracę, z której była dumna – w rektoracie jednej ze szkół wyższych w Krakowie. Potem na świecie pojawiło się dziecko, a rodzice i mąż namówili ją, żeby została w domu i zajęła się synem. Dziś nie ma z nim kontaktu.

Byliśmy naprawdę dobrą rodziną. Bardzo się z synem kochaliśmy, często widywaliśmy. Pewnego dnia po prostu nie przyszedł na spotkanie ze mną i więcej go nie widziałam.

O jej sytuacji nie wie nikt z rodziny.

Ja już przywykłam, człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. Na początku się bałam. Bardzo się bałam. Spałam na działkach i zagazowali nas. Obudziłam się i wybiegłam boso. To była młodzież, chuliganeria. Oni nie mają w głowie normalnie, chcą tylko się w jakiś sposób wyżyć.

Dziś nie narzeka na swoją sytuację. Tak się poukładało. Ma za to wyjątkowo życzliwych sąsiadów, co jest prawdziwą rzadkością u osób w kryzysie bezdomności.

Mam niesamowite wsparcie od ludzi, sąsiadów tutaj, ile ja ciepła doznaję. To jest piękne, można wierzyć w ludzi, bezapelacyjnie. Przez te dziesięć lat nie mogę narzekać, tutaj mam dom.

Kraków ma blisko 780 tysięcy mieszkańców i jest podzielony na osiemnaście dzielnic. Osoby bezdomne przebywają przede wszystkim blisko centrum – w dzielnicy Stare Miasto, gdzie są najbliżej ośrodków pomocy, ale także turystów, których można poprosić o pieniądze. Dają je chętniej niż mieszkańcy miasta. Według Ogólnopolskiego badania liczby osób bezdomnych z 2019 roku z żebractwa w całej Polsce utrzymuje się 1166 osób bezdomnych.

 

* Fragment książki „Kobiety, których nie ma. Bezdomność kobiet w Polsce”, wyd. Marginesy, s. 336, premiera: 27 kwietnia 2022.