14 lat później
W sierpniu 2008 roku wakacje wygnały na plaże południa miliony Europejczyków, a media zajęły się zdjęciami paparazzich, dokumentujących celebryckie wypoczynki. Byłem wtedy z rodziną w Kuźnicy na Helu – była piękna pogoda i dzieci były szczęśliwe. Wojna zbliżała się cicho, ale widocznie – w Abchazji układano tory kolejowe, na północy Kaukazu prowadzono ćwiczenia i koncentrowano siły. Wydawało się, że to kolejne demonstracje zastraszania, taka zwyczajowa złośliwość Kremla.
Wojna w Gruzji wybuchła nagle, de facto rozstrzygnęła się w trzy dni i zmusiła prezydentów Francji i USA do nagłego przerwania urlopów. Gdzieś w tle trwała olimpiada w Pekinie. Koniec wojny sprowadzał się do zapobieżenia okupacji całej Gruzji, po czasie upadku prezydenta tego kraju, a co najważniejsze – wykluczeniu z głów zachodniej klasy politycznej możliwości przyjęcia Gruzji do NATO. Czternaście lat później znowu nadchodzą wakacje. Trwa wojna rosyjsko-ukraińska, całe miasta zostały zrównane z ziemią i zmieniły się w grobowce, dziesiątki tysięcy zabitych i wymordowanych, miliony uchodźców i wciąż trwająca rzeźnia na froncie odległym od granic NATO o 800 kilometrów.
Tym razem jednak odpowiedź Zachodu na tę wojnę wydawała się zupełnie inna. Rosja została pozbawiona rangi równoprawnego partnera, z którym ma się co prawda kiepskie stosunki, ale wciąż utrzymuje się dialog. Stała się trędowata w oczach przygniatającej większości zachodnich polityków i społeczeństw.
Dostawy uzbrojenia, pomoc techniczna i wojskowa, specjalne fundusze i równocześnie sankcje – a przede wszystkim zrozumienie głębokości uzależnień Zachodu, które Rosja budowała dekadami – zapowiadały radykalną zmianę. Ogłoszony przez prezydenta Bidena program Lend–Lease był wprost odwołaniem się do egzystencjalnego zagrożenia z czasów wojny w Hitlerem.
Szczyt NATO – niespełnione oczekiwania
Wydawało się, że szczyt NATO w Madrycie będzie uwieńczeniem tego zwrotu. Najbardziej oczywiste były oczekiwania dotyczące rozmieszczenia wojsk Sojuszu na stałe wzdłuż wschodniej flanki, rotacyjnej obecności okrętów NATO na Bałtyku (co pozwalałoby na natychmiastowe uderzenia rakietowe dalekiego zasięgu w sytuacji konfliktu), a także redefinicji systemu „symetrycznych odpowiedzi”, czyli wypracowania doktryny pozwalającej reagować militarnie przed konfliktem, a nie dopiero, kiedy on już trwa i się rozwija.
Żaden z tych postulatów nie został spełniony. Utrzymano rozbudowę sił, będących w praktyce rotacyjnymi „dyżurami” politycznymi żołnierzy Sojuszu na wschodniej flance (ich liczba i skład nie odpowiada potrzebom obronnym w sytuacji pełnoskalowej wojny, ale ich obecność to taka polityczna „zawleczka od granatu” – jeśli Rosja ją wyciągnie, to NATO wybuchnie, tylko trochę później), powołano jakieś stałe dowództwa w Polsce i Rumunii (czyli zwiększono obecność mundurowych urzędników w tych krajach) – i na tym właściwie zakończono dyslokację sił zdolnych do odparcia Rosji w przypadku agresji.
W zamian określono Rosję w nowej doktrynie NATO jako przeciwnika, a także obiecano „siły odpowiedzi”, czyli 300 tysięcy żołnierzy, których status zmienia się z dotychczasowego siedzenia w koszarach do obecnego siedzenia w koszarach, tyle że w charakterze formacji przeznaczonych do wojny na Wschodzie o docelowej podwyższonej gotowości użycia.
Specjaliści zwracają również uwagę na przełom, polegający na tym, że NATO porzuciło doktrynę zapobiegania kryzysowego na rzecz doktryny obronnej – w ślad za tym sporządzone zostaną plany operacyjne użycia całej siły na wypadek agresji na członków Sojuszu. „Będziemy bronić każdego centymetra NATO” – jak powiedział szef tego najsilniejszego sojuszu w historii. To istotna deklaracja, bo wskazuje na zrozumienie, że przebieg konfliktów w tym nowym, dziwnym świecie jest determinowany pierwszymi dniami i tygodniami wojny. Niemniej, by taka deklaracja była godna zaufania, trzeba mieć na miejscu tyle sprzętu i żołnierzy, żeby tych centymetrów nie oddać, a tu pojawiają się wątpliwości.
W co grają Stany Zjednoczone?
Jak się wydaje, powody tej wstrzemięźliwości są dwa. Pierwszy to akces Szwecji i Finlandii do NATO, co jest historycznym sukcesem Sojuszu i ewidentną klęską Putina. Zmienia to architekturę bezpieczeństwa europejskiego i sprawia, że północno-wschodnia flanka zostaje wzmocniona przez sprawne, wysokotechnologiczne armie i modelowy system obrony powszechnej. Bałtyk staje się „morzem NATO”, więc nie trzeba się obawiać okrętów FR – mogą być zablokowane bez konieczności dosyłania dodatkowych sił.
Warto w tym miejscu zauważyć, że stało się to w wyniku samodzielnej decyzji polityków Szwecji i Finlandii, którzy zrozumieli nie tylko modus operandi Kremla, ale także Zachód. Otóż Rosja traktuje kraje, które nie są w NATO, jako obszar bezkarnego łupu, tym bardziej, że zdaje sobie sprawę z pułapki, w jaką wpadł Sojusz od czasów Gruzji 2008 czy Ukrainy 2014: tam, gdzie jest „ziemia niczyja”, wszystko wolno, bo Zachód jest skrępowany formalnym rozumieniem bezpieczeństwa – wobec broni nuklearnej w arsenałach Rosji nie zdecyduje się na pełną odpowiedź na terenie państwa trzeciego. Zostaje więc doktryna „pomagamy, ale nie umieramy” (za Gruzję, Ukrainę czy Mołdawię). Żadne prawo międzynarodowe, żaden wzgląd na reguły pokojowego współżycia nie ograniczają Kremla w tej kwestii. Z punktu widzenia Sztokholmu czy Helsinek właściwie nie było wyboru, a tym samym żadna to zasługa NATO.
Drugi powód jest bardziej złożony. USA, które w warunkach kryzysu wokół wojny w Ukrainie przerzuciły do Polski ponad 10 tysięcy żołnierzy w ramach tymczasowej dyslokacji „zabezpieczającej”, nie chcą wiązać na stałe swoich sił w Europie poza niezbędnym minimum. Waszyngton wie, że awanturnictwo Putina można limitować granicami NATO, ale prawdziwy przeciwnik jest gdzie indziej. Koszt potencjalnej konfrontacji z Chinami jest znacznie poważniejszy niż z Rosją – o ile nie dojdzie do wojny o wszystko, z komponentem nuklearnym włącznie. Im dłużej trwa wycieńczająca wojna w Ukrainie, tym słabsza i mniej skora do agresywnej polityki wobec Zachodu będzie Rosja przez następne długie lata. Ryzyko ataku na państwa Sojuszu się zmniejsza, a potencjał do konfrontacji z Chinami można zachować bez jego naruszania.
Ale to wymaga bardzo rozważnej gry w czasie wojny ukraińsko-rosyjskiej. USA pomagają Ukrainie, dostarczają środki finansowe, broń, zapewniają szkolenia – ale równocześnie pilnują, żeby Putin nie poniósł absolutnej klęski. Takie ryzyko mogłoby go bowiem popchnąć do działań wymuszających faktyczną konfrontację USA z Rosją, a tego nikt w Białym Domu i Pentagonie nie chce. Stąd przekazywanie artylerii rakietowej o zmniejszonym zasięgu w stosunku do innych typów, nierozwiązany do tej pory problem dostaw lotnictwa na Ukrainę – czy w końcu ograniczenie decyzji szczytu NATO. Bo przecież to USA są kluczowym członkiem i nic bez ich woli stać się tam nie może.
Nienormalna norma
A gdzie w tym wszystkim Ukraina? Czeka ją bardzo trudne przejście od triumfu pod Kijowem do klęsk na wschodzie, coraz większych strat w ludziach i gospodarce. A nawet gdy ostatecznie Rosja będzie na tyle wyczerpana, że pojawi się perspektywa jakiegoś rodzaju stabilizacji, Ukraina ma coraz mniejsze zdolności odtworzeniowe normalnego życia po zawarciu ewentualnego rozejmu, bo na trwały pokój się nie zanosi. Tym samym zaczną się polityczne kłopoty wewnętrzne, ścieranie się niezłomnych z pragmatykami, polityczna jedność będzie coraz trudniejsza do utrzymania. W finale, jeśli nie będzie jakiegoś przełomu, Ukraina idzie w stronę czegoś w rodzaju wielkiej Bośni i Hercegowiny – kraju na zachodniej kroplówce. Tyle że mającym mit bohaterstwa tak wielki, że to on bardziej broni Ukrainy niż czołgi, rakiety i czekająca ją przyszłość.
I znów jest lato, miliony Europejczyków będą chciały dostać się na południowe plaże, by przeżyć swoje wyczekiwane przez cały rok dwa tygodnie szczęścia. Im dłużej trwa walka gdzieś tam w Donbasie czy Ługańsku, tym mniejsze zainteresowanie nie tylko mediów i opalających się, ale też polityków. Wojna w Ukrainie przechodzi w stan „nienormalnej normy”. To stan, w którym żyjemy coraz częściej – wszystko jedno, czy chodzi o wojnę, sypiące się połączenia lotnicze, powracającą pandemię, atakującą inflację czy cokolwiek innego.
Świat zmienia się nie w krzyku jeżącym włosy na głowie, ale w cichej codzienności, coraz bardziej oswojonej, mimo że zaledwie parę miesięcy temu sama myśl o tym, co się teraz dzieje, wydawała się niedorzeczna.
Nie, nie jestem nadwrażliwcem, wołającym „obudźcie się”. Jestem taki jak wy i też chcę mieć wakacje. Do zobaczenia, a raczej przeczytania pod koniec sierpnia.