W normalnych warunkach nie miałby cienia szans na to, by jakikolwiek amerykański urzędnik, choćby kandydat-stażysta na stanowisko pomocnika biurowego dozorcy, zobaczył się z nim publicznie, a o zaproszeniu do Waszyngtonu nie mógłby nawet marzyć. Nawet fakt, że jego półtoramilionowy kraj jest siódmym producentem ropy w Afryce i od przyszłego roku obejmuje przewodnictwo OPEC, nie mógłby tego zmienić.

Gwinea Równikowa, której Teodoro Obiang Nguema jest prezydentem, jest bowiem jednym z najbardziej skorumpowanych, a zarazem najbardziej autorytarnych krajów świata. Pokazanie się publicznie z jego władcą jest po prostu kompromitujące.

Paryska willa z urzędniczej pensji

W ubiegłym roku, by nie szukać dalej, sądy w Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii i Francji skazały jej wiceprezydenta na konfiskatę mienia o wartości milionów dolarów; udowodniono, że pochodzi ono z kradzieży. Wiceprezydent, prywatnie syn prezydenta, dowodził, że na przykład willę w Paryżu za 124 miliony dolarów kupił ze swej skromnej pensji, zaledwie 5 tysięcy dolarów miesięcznie.

Takie paradoksy nikogo jednak nie dziwią w kraju, w którym produkt narodowy brutto (czyli PKB powiększony o dochody netto z tytułu własności za granicą) na głowę mieszkańca sięga poziomów Arabii Saudyjskiej, lecz dwie trzecie ludności żyje poniżej progu ubóstwa, a budżet ratować muszą pożyczki z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Wszystko zależy wszak od tego, na czyją głowę się liczy i do czyjego domu jest ten próg.

Tymczasem jednak prezydent Nguema nie tylko udał się do Waszyngtonu na rozpoczęty we wtorek  szczyt USA–Afryka, ale Amerykanie nie zaprzeczają, że istnieje możliwość oddzielnego spotkania z prezydentem Joe Bidenem. Powodem tego nie jest jednak zapewne chęć pogratulowania równolatkowi Nguemie zwycięstwa w listopadowych wyborach, na szóstą już kadencję.

Prezydent jest, po śmierci królowej Elżbiety, urzędującą głową państwa, która najdłużej na świecie, bo 43 lata, sprawuje już władzę. Zdobył 94,9 procent głosów; na jego głównego kontrkandydata padło głosów 152, i sądzić należy, że policja już wie, kto je oddał. Ważniejsze jest jednak to, że Nguema, który objął władzę, obaliwszy swego wuja, pierwszego prezydenta kraju, nie ma (już?) bratanków i nic jego dalszemu panowaniu nie zagraża; ambicje syna obecna posada zdaje się zadowalać. USA wyraziły „poważne wątpliwości” co do wiarygodności głosowania. Skoro jednak tak, to co Nguema robi w Waszyngtonie?

Cena zapomnienia i ładnego zdjęcia

Daje się uwodzić. Amerykanie chcą go przekonać, by odstąpił od negocjowanej z Chinami umowy o budowie w porcie Bata wielkiej bazy morskiej. Gdyby powstała, to w wypadku wojny chińska marynarka wojenna, już dziś licząca więcej jednostek od amerykańskiej, mogłaby zagrozić atlantyckim szlakom żeglugowym, czy wręcz wschodniemu wybrzeżu USA, wiążąc tym samym część sił morskich Waszyngtonu.

To wprawdzie dość odległa perspektywa, a jedyna istniejąca dotąd zamorska chińska baza, w Dżibuti nad Oceanem Indyjskim, takiego niepokoju nie budzi. Ale tam Chińczyków obstawiają bazy i USA, i czworga ich sojuszników; Zachodu nie stać, by stosować tę strategię wszędzie, gdzie zainstalują się Chińczycy. Stąd decyzja, by zapomnieć o morderczej kleptokracji Nguemy i zablokować budowę bazy, za cenę zdjęcia z dyktatorem – no i, oczywiście, zapomnienia o wyborczych wątpliwościach.

Taką strategię blokowania światowej ekspansji Sowietów amerykanie stosowali podczas zimnej wojny – i twierdzić mogą, że historia, wziąwszy pod uwagę to, jak zimna wojna się skończyła, przyznała im rację. Tyle tylko, że nigdy nie będziemy wiedzieli, o ile lat ta strategia zimną wojnę przedłużyła, budując w krajach, gdzie USA popierały antysowieckich dyktatorów, wrogość i dla reżimów, i dla ich protektorów – i sympatię dla ich przeciwników.

Interes przyzwoitości, a interes wybierającego

Gwinea jest rządzona tak krwawo, że nie ma tam zorganizowanej opozycji – ale co przeszkodzi Chińczykom, jeśli zostaną wypchnięci z Baty, opozycję taką utworzyć i finansować? Wówczas Amerykanie zapewne włączą się do walki z nią, w ramach kontynentalnej wojny z terroryzmem. Ale też sami Amerykanie przyznają, że ich poparcie dla walczących z terroryzmem dyktatur powoduje wzrost, nie spadek przemocy: brutalność represji zwiększa bazę społecznego oporu.

Zaś jeśli Chińczycy zbudują w Gwinei swoją bazę, większym dla niej zagrożeniem może być sabotaż ze strony lokalnej partyzantki antyreżimowej niż okręty US Navy. Chińska baza morska w Gwadarze w Pakistanie nie jest jeszcze gotowa, a Chińczycy już wylatują w powietrze w zamachach przeprowadzanych przez beludżyjskich separatystów.

Czasami istotnie trzeba wybierać między przyzwoitością a interesem. Ale często przyzwoity wybór leży nie tylko w interesie przyzwoitości, ale po prostu w interesie wybierającego.