Czym cechuje się idealny recenzent? Po pierwsze, intelektualną uczciwością. Po drugie, umiejętnością pisania nie tyle recenzji, ile esejów na kanwie recenzowanej książki, a więc tekstów, nie tylko referujących cudze myśli, ale takich, w których recenzent zostawia własny intelektualny ślad i które da się z przyjemnością czytać nawet wtedy, gdy opisywanej książki od dawna nie ma już na księgarskich półkach.
Takim idealnym recenzentem-eseistą był bez wątpienia Simon Leys – zmarły w 2014 roku belgijski sinolog, pisarz i krytyk literacki. Jego teksty, pisane między innymi dla „The New York Review of Books”, „The Times Literary Supplement” czy „Le Magazine Littéraire”, to eseistyczne perełki. Zresztą docenione przez wydawców. Erudycyjne, oryginalne analizy twórczości Josepha Conrada, Victora Hugo, André Gide’a czy Simone Weil znalazły się w licznych wydaniach książkowych. W Polsce możemy przeczytać jego eseje zebrane w tomie „Studio nieużyteczności” [słowo/obraz terytoria, 2019] i wybór felietonów z „Le Magazine Littéraire” „Szczęście małych rybek” [Drzewo Babel, 2011] – obie książki w tłumaczeniu Wiktora Dłuskiego.
Teraz do tych dwóch pozycji doszła trzecia – esej „Orwell, czyli wstręt do polityki”, opublikowany przez Państwowy Instytut Wydawniczy w przekładzie Iwony Badowskiej.
Antytotalitarna myślozbrodnia
Zanim ktokolwiek zabierze się do czytania tego tekstu, wypada uświadomić sobie okoliczności jego powstania. Jego pierwotna wersja została wydana w belgijskim wydawnictwie Hermann w 1984 roku. Data publikacji jest więc ściśle orwellowska – i to w dwojakim sensie. Odsyła ona, rzecz jasna, do tytułu najsłynniejszej powieści brytyjskiego pisarza, ale mówi nam też o politycznym tle, które Leys musiał wziąć pod uwagę. Wciąż trwała zimna wojna i każdy na Zachodzie wiedział, gdzie umiejscowić Wielkiego Brata. Dla większości czytelników totalitarną potęgą, która śledziła wszystkie poczynania swoich obywateli, karała ich myślozbrodnie i karmiła ich nowomową, był Związek Radziecki. Już nie stalinowski, jak w czasach, kiedy swą powieść pisał Orwell, ale wciąż zbrodniczy i tłamszący wolność.
Lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku to również pewien etap w recepcji twórczości Orwella w krajach frankofońskich. Przez długi czas był on na marginesie zainteresowań francuskich postępowych intelektualistów. Ten zdeklarowany antystalinista nie mógł być dla nich pozytywnym bohaterem w czasach, gdy znakomita większość z nich opowiadała się raczej za Sartre’em niż Camusem w sporze o ocenę radzieckiej polityki. Zresztą słabo znano jego twórczość. Ci, którzy nie władali dobrze językiem angielskim, czytali przede wszystkim właśnie „Rok 1984”, wydany w 1950 roku w przekładzie Amélie Audiberti, który to przekład – nie do końca zresztą udany, z pomyłkami i ominięciami – był wznawiany przez kolejne sześćdziesiąt lat.
Zmiana nastawienia do Orwellowskiego dorobku nastąpiła w latach siedemdziesiątych, wraz z ostatecznym rozczarowaniem się wielu przedstawicieli intelektualnej lewicy rosyjskim komunizmem i ich antytotalitarnym zwrotem. Orwell okazał się tu znakomitym przewodnikiem – jednym z głównych literackich anatomów totalitaryzmu obok Sołżenicyna czy Koestlera. Kolejna dekada tylko umocniła autorytet brytyjskiego pisarza.
Wydawać by się mogło, że Leysowi taki stan rzeczy powinien odpowiadać. Sam należał do grona badaczy, którzy z całą mocą potępiali wszelkie totalitarne zakusy, zwłaszcza w komunistycznym wydaniu. Jako sinolog osobiście zbierał w Hong Kongu świadectwa chińskich uchodźców z maoistowskich Chin. W latach siedemdziesiątych wydał głośną książkę „Les Habits neufs du président Mao” [Nowe szaty przewodniczącego Mao] – w której obnażał prawdę o rewolucji kulturalnej i krytykował francuskich zwolenników Mao. Publikacja ta sprawiła, że we Francji zamknęły się przed nim drzwi uczelni. Pracy na uniwersytecie musiał szukać aż na drugiej półkuli – w Australii. W 1983 roku, a więc w czasie, kiedy przygotowywał esej o Orwellu, w słynnym programie „Apostrophe” poświęconym książkom starł się z włoską polityczką i admiratorką chińskiej polityki Marią-Antoniettą Macciocchi. Telewizyjna dyskusja odbiła się szerokim echem, a Leys wyrósł na jednego z czołowych uniwersyteckich krytyków komunistów – zarówno tych ze Wschodu, jak i z paryskich salonów.
A jednak intelektualna uczciwość Belga kazała mu rozprawić się z kilkoma mitami i nieporozumieniami, które narosły we Francji wokół twórczości Orwella rozumianej jako antytotalitarna pałka. Warto je dziś przypomnieć.
Laicki święty ze skazą
Leys otwiera swój esej chyba najważniejszą konstatacją – George Orwell był socjalistą. „Kiedy Francuzi czytają Orwella – zaczyna sarkastycznie belgijski sinolog – przyjmują zazwyczaj punkt widzenia bliski takiemu miesięcznikowi jak «Reader’s Digest»: jego twórczość zostaje sprowadzona wyłącznie do książki «Rok 1984», pozbawiona swojego kontekstu i traktowana jako instrument do walki z komunizmem. Zbyt często zapomina się, że to właśnie w imię socjalizmu Orwell prowadził walkę z totalitaryzmem, natomiast socjalizm nie był dla niego jakąś abstrakcyjną ideą, ale sprawą, która przejmowała go do głębi, o którą walczył i dla której o mało co nie stracił życia podczas wojny w Hiszpanii” [s. 10].
Z tego faktu wynika prosty wniosek – Orwella nie można czytać jak konserwatywnego krytyka lewicy, co wielu jego wielbicielom, zwłaszcza z prawej strony, przychodzi do dziś dość łatwo. Dzieje się tak również w Polsce. Znamienne, że wybór esejów Orwella zdecydowało się wydać u nas prawicowe, katolickie Wydawnictwo Fronda, które entuzjastycznie określiło autora „Folwarku zwierzęcego” „jednym z najbardziej przenikliwych myślicieli politycznych i wizjonerów XX wieku”. Lektura eseju Leysa dowodzi, że sam Orwell nie byłby zachwycony takimi towarzyszami drogi.
Nie tylko z powodu swojego socjalizmu. Również dlatego – jak przypomina Leys – że Orwell opowiedział się po stronie ateizmu – „spokojnego, acz stanowczego” [s. 26]. I choć był przez całe życie przywiązany do Kościoła anglikańskiego jako instytucji („lubił jego formę i ceremonie religijne, trochę tak jak lubił chłodne piwo, mocną herbatę, puby w miasteczkach czy urocze zabytki starej Anglii” [s. 27]), nie znosił katolicyzmu. Bardzo drażnił go fakt, że tak inteligentne osoby jak G.K. Chesterton czy Evelyn Waugh wyznawały tak odpychającą wiarę.
Leys odbrązawia też Orwella traktowanego jak laickiego świętego. To prawda, że był on na wskroś uczciwy, prawdomówny i o ile się da – bezstronny. Żył też niezwykle skromnie i całą swoją uwagę skupiał na walce z niesprawiedliwością świata. Leys zauważa jednak, że praktykowanie ascezy było w jego życiu doprowadzone niemal do granic masochizmu. Orwell, niczym Simone Weil, niszczył siebie, ale też zdarzało mu się wystawiać na próbę najbliższych. Leys podsumowuje to poruszającym zdaniem: „Życie, w ostatecznym rozrachunku, ani go [Orwella – przyp. PK] nie pokonało, ani nie złamało – czego nie sposób powiedzieć o tej, która podjęła owo ryzyko pokochania go, czyli o pierwszej żonie, kobiecie godnej podziwu, która umierała na raka, dosłownie na jego oczach, gdy tymczasem on, pochłonięty całkowicie cierpieniami ogółu ludzkości, tego nie zauważył” [s. 17]. Orwell odrzucał czułość. „Czułość jest odrażająca”, pisał w „Drodze na molo w Wigan”, jednej z pierwszych swoich powieści. Ta skaza, rodzaj uczuciowej ślepoty, nie powinna nam oczywiście przysłaniać jego przymiotów, Leys jednak słusznie zwraca na nią uwagę.
Orwell miał również inne słabości. Leys przyznaje, że zaangażowanie pisarza w wojnę domową w Hiszpanii wynikało przede wszystkim z chęci walki z faszyzmem. Ale wskazuje również na jego pozostałe motywacje. Jak u wielu młodych ludzi, którzy zaciągali się i zaciągają do wojska, istniało również w Orwellu pragnienie męskiej przygody niezależne od celu walki, chęć udowodnienia swojego męstwa (zwłaszcza że nie mógł tego zrobić w czasie pierwszej wojny światowej), fascynacja – znów jak u Simone Weil – fizyczną odwagą. Orwell gardził pacyfistami. Nie jest to grzech, zwłaszcza kiedy pacyfizm pozwala rozprzestrzeniać się złu, lecz taka postawa, bez wewnętrznej dyscypliny, również może pomnożyć cierpienie.
Leys nie robi tych uwag, by obrzydzić nam postać autora „Folwarku zwierzęcego”. Wręcz przeciwnie. Dzięki nim pod jego piórem Orwell nabiera ludzkich cech. Leys darzy go zresztą wielką estymą i równie skwapliwie co wady, wymienia jego zalety. Jako George Orwell (pseudonim literacki) pisarz był nieprzejednanym obrońcą prawdy i głosicielem sprawiedliwości społecznej, jako Eric Blaire (prawdziwe imię i nazwisko Orwella używane w dokumentach) – człowiekiem uprzejmym i tolerancyjnym. Jednak nawet przy takich okazjach Leys stara się pokazać, że Orwell wcale nie był monolitem i że toczyła się w nim wewnętrzna walka, w której pisarska autokreacja miała być czymś w rodzaju dyscyplinującego drogowskazu: „«George Orwell» stanowił dla pisarza wcielenie imperatywu etycznego i estetycznego, podczas gdy Eric Blaire nie przystawał do tego wzorca i niewiele znaczył” [s. 20].
Sadzenie kapusty kontra polityka
Czym Leysowi najbardziej imponuje Orwell? Antytotalitaryzmem? Antyelitaryzmem? Poczuciem sprawiedliwości? Odpowiedź nie jest taka oczywista. Wszystko to niewątpliwie było bliskie Leysowi, ale w swoim eseju położył nacisk na coś zupełnie innego.
Po pierwsze, wskazuje on na humanizm Orwella, rozumiany trochę tak, jak Stanisław Vincenz rozumiał humanizm Homera. W „Iliadzie” zarówno Grecy, jak i Trojanie, a więc barbarzyńcy, są traktowani z takim samym współczuciem. Człowiek jest zabawką w rękach bogów i bezlitosnej Mojry niezależnie do swojego pochodzenia czy wyznawanych poglądów. Podobnie jest u Orwella. „[…] Ta wola odnalezienia oblicza naszego wspólnego człowieczeństwa – pisze Leys – nawet w jego najbardziej osobliwych, niepokojących czy nawet odrażających wcieleniach – leży u podstaw Orwellowskiego humanizmu. Ludzkość – chora, przestępcza czy zdeprawowana – pozostaje jedna i niepodzielna” [s. 60].
Po drugie, Leys dowodzi, że ów humanizm nie byłby możliwy, gdyby Orwell nie znienawidził polityki w czasie wojny domowej w Hiszpanii, gdzie groziła mu nie tylko kula wystrzelona przez faszystów, ale i przez stalinowskie bojówki. To, oczywiście, twierdzenie zakrawające na paradoks. Jak głosi obiegowa prawda, Orwell jest przecież jednym z najbardziej politycznych pisarzy epoki. A jednak wydaje się, że Leys ma rację, kiedy cytuje wypowiedź Bernarda Cricka, chyba najlepszego biografa brytyjskiego pisarza: „Jeżeli Orwell przekonywał do priorytetowego traktowania polityki, to jedynie po to, żeby lepiej chronić wartości niepolityczne” [s. 54]. Polityka nie była namiętnością Orwella. Były nim majsterkowanie, sadzenie kapusty i rozmowy w pubie. „W normalnym porządku priorytetów – przypomina Leys – to, co frywolne, bądź to, co wieczne, musi być wciąż ważniejsze od tego, co polityczne” [s. 55].
Wreszcie, Leys – powołując się na esej E.M. Forstera – podkreśla wyjątkowo silne przywiązanie Orwella do czystości języka. Jego przejrzystość, jasność, bezpośredniość była dla niego nie tyle kwestią estetyczną, ile etyczną. „Orwell – pisze Forster cytowany przez Leysa – żywił szczególne zamiłowanie do czystości prozy […]. Jeżeli proza ulega degradacji, to i myśl się degraduje, a wszystkie najbardziej nawet delikatne formy komunikowania się ulegają zakłóceniu. Wolność – wyjaśniał – jest powiązana z jakością języka, biurokraci zaś, którzy chcą zniszczyć wolność, mają skłonność do kiepskiej mowy i do kiepskiego pisania, używają wyrażeń pompatycznych i niezrozumiałych, ogólnikowych frazesów, co zaciemnia i zaciera sens” [s. 80].
Myśl polityczna przebrana za powieść
Zastanawiając się nad tym, czym dla Orwella było pisanie, Leys bierze udział w trwającej do dziś dyskusji nad wartością literacką jego dzieł. Oceny są tu skrajnie odmienne. W jednym z felietonów dla „New Yorkera” George Steiner uznał Orwella za pisarza pierwszorzędnego i zestawił jego dorobek z pisarstwem Dostojewskiego, Joyce’a, Céline’a czy Nabokova [1]. Z kolei w słynnym eseju „Zdradzone testamenty” Milan Kundera, porównując „Rok 1984” do prozatorskich osiągnięć Kafki, określił ten najbardziej znany utwór Brytyjczyka „myślą polityczną przebraną za powieść”, czyli jednym słowem – „złą powieścią” [2].
Do tych dwóch opinii można dorzucić trzecią. Tym razem sformułowaną nie z punktu widzenia krytyka literatury, lecz badacza myśli politycznej. Marcel Gauchet, francuski historyk i socjolog, odwrotnie niż Kundera, przyznał, że najbardziej znana powieść Orwella ma dużą literacką siłę oddziaływania, jednak brakuje jej politycznej przenikliwości: „«Rok 1984» doskonale działa na wyobraźnię, ale jest słabym wkładem w rozumienie zjawiska, które opisuje” [3].
Jak więc rzecz się ma z twórczością Orwella? Autor „Folwarku zwierzęcego” wielkim pisarzem był czy nie?
Leys wybiera salomonowe rozwiązanie, które nie ma nic wspólnego z entuzjazmem Steinera, sceptycyzmem Gaucheta i zniesmaczeniem Kundery. Według niego Orwell jest mistrzem pióra na swoje czasy, z niespotykaną u ludzi Zachodu przenikliwością obnażył bowiem prawdę o sowieckiej rzeczywistości. Jest też pisarzem, którego inaczej czytają ludzie żyjący w państwach radykalnie opresyjnych, a inaczej ci, którzy żyją w demokracjach. „Żyć w totalitaryzmie to doświadczenie orwellowskie, natomiast żyć, tak po prostu żyć, to doświadczenie kafkowskie”, pisze Leys, odpowiadając ex ante na późniejsze o dekadę zarzuty Kundery [s. 83]. Dla mieszkańców bloku wschodniego lektura „Roku 1984” była zetknięciem się z literaturą odsłaniającą prawdę o rzeczywistości – arcydziełem poruszającym człowieka do głębi. Orwella trudno więc być może jednoznacznie określić mianem literackiego geniusza, był on jednak na pewno „prorokiem naszego stulecia” [s. 81].
Sześć reguł dobrego pisania
Czy jest nim również dziś?
Leys już nam na to pytanie nie odpowie. Na pewno współcześnie możemy Orwella czytać głębiej i szerzej. Wziąć pod uwagę również książki inne niż „Rok 1984” i „Folwark zwierzęcy”. Przyłożyć wykreowane przez niego światy przedstawione do naszej rzeczywistości i sprawdzić, w jakim stopniu to, co pisał, przetrwało próbę czasu.
Jedno jest pewne. Orwell był i pozostanie wzorem człowieka, który nie idzie na żadne kompromisy, jeśli chodzi o intelektualną uczciwość. To zresztą właśnie z obawy przed wpływem, jaki na jego ocenę poglądów czy też twórczości danego pisarza mogła odcisnąć bliższa z nim znajomość, Orwell unikał literackich salonów. W liście do poety i prozaika Stephena Spendera, cytowanym przez Leysa, pisał:
„[…] w końcu miałem tę okazję poznać Pana z bliska i nawet gdyby okazało się, że nie wydaje mi się Pan sympatyczny, musiałbym i tak zmienić moją opinię o Panu, a to dlatego, że kiedy spotykamy człowieka twarzą w twarz, zdajemy sobie sprawę, że mamy do czynienia z istotą ludzką, a nie z rodzajem manekina prezentującego takie czy inne idee. Z tego też powodu nie bywam w środowisku literatów, bo wiem z doświadczenia, że z chwilą kiedy poznam kogoś i z nim porozmawiam, nie będę w stanie okazać mu jakiejkolwiek brutalności intelektualnej, nawet jeżeli czułbym, że powinienem tak postąpić” [s. 11–12].
Ta czerwona lampka, która zapalała się Orwellowi, gdy chęć nie urażenia kogoś zaczynała przeważać u niego nad pragnieniem wydania rzetelnego osądu, powinna się dziś zapalać każdemu krytykowi, recenzentowi i publicyście.
Dobrze też, by każdy krytyk, recenzent i publicysta wziął sobie do serca sześć reguł dobrego pisania, które Orwell podał w jednym ze swoich esejów:
„1. Nie używaj nigdy metafory porównania czy innej figury stylistycznej, jeśli znane ci są z druku.
2. Nie używaj nigdy długiego słowa, jeśli wystarczy krótkie.
3. Jeśli można wykreślić słowo, wykreśl je zawsze.
4. Nigdy nie używaj trybu biernego, jeśli można użyć czynnego.
5. Nigdy nie używaj zwrotu obcego, słowa naukowego czy żargonu specjalistów, jeśli możesz znaleźć odpowiednik w języku codziennym.
6. Lepiej złamać każdą z tych reguł niż powiedzieć coś całkiem barbarzyńskiego” [4].
Polskiego czytelnika z tymi zasadami po raz pierwszy zaznajomił Konstanty Jeleński, przytaczając je w krótkim felietonie dla „Zeszytów Literackich”. Został on opublikowany w 1983 roku, a więc w czasie, kiedy Simon Leys zabierał się za pisanie eseju o Orwellu. To, oczywiście, zbieg okoliczności. Trudno jednak przez chwilę nie pomyśleć, że to nie przypadek, iż tych dwóch krytyków sięgnęło po Orwella w tym samym momencie. Obaj – tak jak autor „Folwarku zwierzęcego” – posiedli sztukę wyrażania swoich poglądów w sposób prosty, jasny i dobitny. Obaj niezwykle cenili również jego pisarstwo.
Różnił ich być może tylko stopień intelektualnej brutalności, do której byli zdolni w obronie słusznej sprawy. Jeleński był urodzonym dyplomatą. Leys – nazywał rzecz po imieniu bez względu na sympatie osobiste i ideowe. Oprócz ogromnej erudycji i kultury słowa, to być może najważniejszy rys jego dorobku recenzenta-eseisty.
Przypisy:
[1] George Steiner, „Lectures. Chroniques du «New Yorker»”, przeł. z angielskiego Pierre-Emmanuel Dauzat, Gallimard, Paris 2010, s. 134–161.
[2] Milan Kundera, „Zdradzone testamenty”, przeł. Marek Bieńczyk, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1996, s. 201.
[3] Marcel Gauchet, „À l’épreuve des totalitarismes, 1914 –1974”, Gallimard, Paris 2010, s. 522.
[4] Cyt. za: Konstanty Jeleński, „Sześć reguł Orwella” [w:] tenże, „Zbiegi okoliczności”, opracował, wstępem i posłowiem opatrzył Wojciech Karpiński, Instytut Literacki w Paryżu, Instytut Książki, Paryż–Kraków 2018, s. 404–405.
Książka:
Simon Leys, „Orwell, czyli wstręt do polityki”, przeł. Iwona Badowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.