Każde wyzwanie rozwojowe stanowi zagrożenie i szansę. Dotyczy to również zjawiska przyspieszenia starzenia się ludności, czyli wzrostu udziału liczby osób najstarszych w całej populacji. W Polsce średnia długość życia nadal będzie się wydłużała co roku o 60–70 dni. Fakt, że żyjemy dłużej, to niewątpliwie pozytywne zjawisko, które zawdzięczamy postępowi w medycynie oraz poprawie stylu życia. Jednocześnie od 35 lat wskaźnik dzietności utrzymuje się poniżej 2,1, co nie gwarantuje prostej zastępowalności pokoleń. W 2022 roku urodziło się w Polsce około 305 tysięcy dzieci, a w tym roku będzie to około 25 tysięcy mniej. Oznacza to, że w 2023 roku będzie około 120 tysięcy mniej urodzeń niż zgonów.
Rozpiętość między zgonami i urodzeniami będzie rosła w kolejnych latach. To efekt trwałego przekształcenia procesu reprodukcji ludności, którego nie sposób odwrócić – można go jedynie zahamować. Trudno tę trwałą zmianę demograficzną nazwać kryzysem, ponieważ kryzysy mają to do siebie, że da się z nich wyjść. Tymczasem powyżej pewnego poziomu zmian demograficznych nawet wzrost dzietności nie zahamuje dalszej depopulacji. Przy założeniu obecnego wskaźnika płodności, tempa starzenia się społeczeństwa oraz zerowej migracji netto, ludność Polski skurczy się o około 20 procent, czyli do 30 milionów do roku 2080.
Liberalna polityka zwiększa dzietność
Dlatego na bicie na alarm jest już za późno. Lepiej zastanowić się, jakie stosować polityki publiczne, aby ograniczyć negatywne skutki zmian demograficznych. Rządowa „Strategia Demograficzna 2040” (MRPiPS), mająca w założeniu być „pierwszym w Polsce kompleksowym dokumentem mierzącym się z niekorzystnymi trendami w obszarze demografii”, zbyt jednostronnie odpowiada na tak sformułowane pytanie. Koncentruje się niemal wyłącznie na podnoszeniu dzietności, a ignoruje zupełnie problematykę migracji.
Po pierwsze, Strategia Demograficzna promuje wyłącznie konserwatywny model wartości. Tymczasem z doświadczeń określanych jako „czeski cud demograficzny” wynika, że to akceptacja istniejących zmian światopoglądowo-kulturowych jest jednym z najważniejszych czynników wpływających na liczbę dzieci. Jeszcze w 1999 roku Czechy były krajem o najniższej dzietności na świecie na poziomie 1,13. W ciągu dwudziestu lat osiągnęły największy wzrost na świecie – do 1,77, plasując się w europejskiej czołówce. W Polsce współczynnik dzietności uzyskał wartość 2,1 w 1990 roku, a następnie od 1997 roku waha się między 1,5 a 1,2.
Czechy dopasowały swoją strategię do oczekiwań kobiet, zarówno w zakresie rozwiązań instytucjonalnych umożliwiających łączenie pracy z macierzyństwem (żłobki, przedszkola, elastyczne formy niepełnego zatrudnienia, ulgi podatkowe), jak i dotyczących równości kobiet i mężczyzn oraz spraw światopoglądowych. Obowiązują liberalne przepisy dotyczące zapłodnienia in vitro, zabiegi są dwukrotnie tańsze niż w Polsce. W Czechach dobrze funkcjonują związki partnerskie, udział dzieci urodzonych w związkach pozamałżeńskich jest dwukrotnie wyższy niż w Polsce.
Warto przypomnieć, że w Polsce aż 15 procent par zmaga się z bezpłodnością, a zabiegi in vitro nie są wspierane przez państwo. Pomysł na zwiększenie dzietności miesza się w Polsce z ideologią partii rządzącej, która promuje konserwatywny model rodziny. Aby wyrwać się z „pułapki niskiej dzietności”, „rząd ma uwzględnić w systemie wsparcia finansowego konstytucyjny obowiązek szczególnej ochrony małżeństwa” – ten fragment Strategii Demograficznej w nieco ezopowy sposób wyraża niechęć władz do samodzielnych rodziców i związków niemałżeńskich.
Potrzebna polityka migracyjna
Po drugie, największym mankamentem Strategii Demograficznej jest brak rozwiązań w zakresie migracji. Rząd PiS-u nigdy nie przygotował odrębnej strategii migracyjnej. Tymczasem Polska znajduje się na etapie, w którym w strategii demograficznej konieczne jest określenie wszystkich trzech zasadniczych elementów, od których zależą zmiany liczby ludności, czyli płodności, wydłużającego się trwania życia ludzkiego i migracji zagranicznych.
Szacuje się, że obecnie poza granicami kraju przebywa na stałe około 2,5 miliona polskich migrantów. Większość z nich wyjechała za granicę w pierwszych latach po wstąpieniu do EU. Do tego w związku ze zmianami demograficznymi, stale spadającą stopą bezrobocia od marca 2013 roku, zaczęły odwracać się kierunki migracji. Widoczne niedobory pracowników spowodowały masowy napływ imigrantów zarobkowych do Polski ze wschodu, głównie z Ukrainy.
Imigranci w coraz większym stopniu wypełniają lukę na rynku pracy, co jest korzystne dla całej gospodarki – salda fiskalnego, czyli bilansu zysków i strat z migracji netto. Analizując tylko saldo ubezpieczeń społecznych, nawet bez wpływów podatkowych, widać ogromną korzyść z migrantów czasowych. Według danych ZUS na koniec 2022 roku liczba ubezpieczonych cudzoziemców wyniosła nieznacznie ponad 1 milion (1,06 miliona), czyli 6,5 procent wszystkich ubezpieczonych. Ponieważ mniej zarabiają, to można szacować, że wpłaty na Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (FUS) cudzoziemców stanowią obecnie około 5,2 procent wszystkich wpłat, podczas gdy wypłaty świadczeń emerytalnych i rentowych dla nich to tylko 0,15 procent wydatków Funduszu.
Jeśli uwzględni się dodatkowo płacone przez nich podatki oraz wypłacane inne świadczenia, to bilans okazuje się dla polskiej gospodarki bardzo korzystny. Niektórzy ekonomiści szacowali też dodatni wpływ migrantów na PKB – ich szacunki w ostatnich latach wahały się między 0,5 a 1 punktem procentowym PKB.
Koszty będą rosły
Obecny system emerytalny jest odporny na demografię. Przyjmując aktualne założenia, wydolność FUS – czyli stopień pokrycia wydatków z bieżących składek – wzrośnie do 2080 roku do około 90 procent, w miarę zakończenia wypłat z tak zwanego starego systemu oraz wypłat emerytur dla osób z powojennego wyżu demograficznego.
Ale starzenie się ludności, przy obecnej konstrukcji systemu opartej na zasadzie proporcjonalności świadczenia do wkładu pracy, będzie jednocześnie obniżało stopę zastąpienia, czyli relację wysokości emerytury do zarobków. Od czasu wprowadzenia tak zwanego nowego systemu w 1999 roku stopa zastąpienia systematycznie spada. Za 50 lat wyniesie ona około 20 procent. Ten spadek z obecnego poziomu (około 55 procent) nie oznacza co prawda spadku siły nabywczej świadczeń. Ale poczucie ubóstwa jest relatywne, dlatego niezadowolenie z tak niskich świadczeń będzie rosnąć. A wraz a nią presja polityczna na podnoszenie emerytur.
Aby utrzymać dotychczasowy poziom zastąpienia, możliwe są dwa rozwiązania: albo podnosić stopniowo wiek emerytalny, albo zwiększyć wysokość składek. Tak czy inaczej, nie uniknie się wzrostu wydatków związanych ze starzeniem się ludności – na pewno wzrosną wydatki na opiekę zdrowotną. Koszty nieubłaganej demografii będą rosły.
Polska należy do krajów Unii Europejskiej, w których zmiany demograficzne stanowią największe wyzwanie rozwojowe. Obecnego procesu demograficznego nie da się odwrócić, ponieważ mamy do czynienia z głęboką i trwałą transformacją procesu reprodukcji. Polityka społeczno-gospodarcza powinna koncentrować się na spowolnieniu tego procesu oraz na zmniejszeniu negatywnych skutków, które ono wywołuje. Ważne, aby dostosowywać politykę rodzinną do zachodzących zmian cywilizacyjno-kulturowych, takich jak opóźnianie planów prokreacyjnych kobiet.
Dla poprawy dzietności ważniejsze niż promowanie tradycyjnego modelu rodziny jest tworzenie instytucjonalnych rozwiązań umożliwiających godzenie pracy z macierzyństwem. Poza wspieraniem dzietności, strategia demograficzna powinna koncentrować się również na wypracowaniu rozwiązań wydłużających aktywność zawodową oraz założeń odpowiedzialnej polityki migracyjnej.