O twórczości Cormaca McCarthy’ego można już mówić jako o zamkniętej, skończonej całości – o ile za jakiś czas zainteresowani i całkowicie bezinteresowni wydawcy nie zaczną szperać w jego papierach i nie znajdą tam jakichś notatek, które McCarthy zapomniał włożyć do niszczarki, dzięki czemu można będzie wzbogacić ludzkość o jego „nieznaną, a rewelacyjną powieść”. Oczywiście krótki felieton to za mało, by podsumowywać całą tę literacką drogę, ale można tu powiedzieć parę słów o jej ostatnim etapie.
Wydano bowiem polskie przekłady dwóch ostatnich powieści McCarthy’ego, o których wiadomo, że zostały przez autora ukończone i przeznaczone do druku. To były wyczekiwane utwory. Od publikacji poprzednich – „To nie jest kraj dla starych ludzi” (2005) i „Drogi” (2006), które przyniosły mu światową sławę i ugruntowały jego pozycję jako klasyka literatury dwudziestowiecznej – upłynęło szesnaście lat. „Pasażer” i „Stella Maris” ukazały się 25 października i 6 grudnia ubiegłego roku, a ich autor zakończył ziemską drogę 13 czerwca tego roku, nieco ponad miesiąc przed swoimi dziewięćdziesiątymi urodzinami. Trudno uniknąć wniosku, że są one jego literackim pożegnaniem, a zarazem podsumowaniem zarówno pisarstwa, jak i opisanego świata.
Powieści te stanowią dylogię, w której „Pasażer” jest częścią główną, zaś „Stella Maris” jej uzupełnieniem. W odniesieniu do tej drugiej autor wyznał podobno, że przez pół wieku chciał napisać powieść o kobiecie, ale nie miał na to dość odwagi. Kiedy ostatecznie spróbował, stworzył bohaterkę mającą równie mało wspólnego z pospolicie uznawanymi normami i zwyczajami społecznymi, jak większość jego bohaterów płci męskiej, jednak znacznie mniej przekonującą jako kreacja literacka. Alice Western jest młodą genialną matematyczką cierpiącą na schizofrenię i przebywającą w zakładzie zamkniętym, gdzie rozmawia regularnie z prowadzącym jej przypadek psychiatrą. Całą powieść z wyjątkiem pierwszej strony, na której widnieje karta pacjentki, wypełnia zapis tych rozmów, pozbawiony jakiegokolwiek komentarza narracyjnego, a także – zgodnie z nawykami autora – pauz, dywizów, cudzysłowów i znaków przestankowych poza najniezbędniejszymi. Oko czytające przebiega niemal wyłącznie przez litery, słowa i zdania. To wraz z potoczystym przekładem sprawia, że powieść można przeczytać jednym tchem, ale tchu ona czytającemu nie zaprze. Prawdopodobnie zdetonuje go. Jest to bowiem powieść napisana co najmniej osobliwie.
Rozmawiający z bohaterką anonimowy psychiatra wygląda w dialogach ze swoją pacjentką na człowieka mniej niż przeciętnego intelektualnie – można się zastanawiać, kto dał mu dyplom i uprawnienia do wykonywania tego trudnego zawodu. Na mniej więcej co trzecią dłuższą wypowiedź swojej rozmówczyni reaguje słowami w rodzaju „słucham?” albo „nie rozumiem”. Ta z kolei zalewa go lawinami erudycyjnych aluzji, skojarzeń i kalamburów, słowotokami o teorii mnogości, o poglądach Cantora i Gödla, o fizyce, filozofii języka, a także o życiu, śmierci, sensie istnienia, muzyce skrzypcowej i paru innych równie zasadniczych tematach, które okrasza ponadto wyznaniami dotyczącymi namiętnej kazirodczej miłości do swojego brata. Wypowiada wciąż apodyktyczne stwierdzenia o sensie i bezsensie wszystkiego, co istnieje. Przypomina nie tyle wybitną uczoną cierpiącą na zaburzenia psychiczne, ile raczej przemądrzałą uczennicę, która usiłuje zrobić wrażenie, recytując przed nauczycielem treść świeżo przeczytanych książek. Postać Alice jest mało realna – przez to jest ona bardzo odmienna od fascynujących odmieńców, którymi McCarthy zaludniał swoje wcześniejsze powieści. Efekt pięćdziesięcioletnich przygotowań trudno uznać za imponujący.
Pierwsze wrażenie przy lekturze „Pasażera” jest równie odległe od entuzjazmu. W tej przeszło pięćsetstronicowej książce autor zgromadził wiele wątków i tematów – mamy tam sensacyjne poszukiwania zatopionych statków i samolotów, dyskusje o polityce i historii, śledztwo FBI i bohatera uciekającego przed agentami, którzy prześladują go za jakieś niesprecyzowane czyny lub za posiadaną przezeń, równie niesprecyzowaną wiedzę – ale żaden z tych wątków nie zostaje zakończony ani nawet rozwinięty. Autor przedstawia je w narracji, a potem porzuca i przechodzi do następnych. Bohaterem jest brat Alice Western, Bobby, pogrążony w nieuleczalnej żałobie po jej śmierci. Poszczególne rozdziały otwierane są obszernymi sekwencjami rozmów żyjącej jeszcze Alice z jej halucynacjami. Całość sprawia wrażenie zupełnego chaosu fabularnego. A przecież nim nie jest – trudno bowiem uwierzyć, że pisarz tej miary co McCarthy mógł stracić panowanie nad materią powieściową do tego stopnia, że pogubił wątki.
W obu powieściach występuje pewna dominanta narracyjna. Losy ich bohaterów – połączonego chorobliwym uczuciem, głęboko zneurotyzowanego rodzeństwa – są zdeterminowane zawodem ich ojca. Był on wybitnym fizykiem, który pracował przy Projekcie Manhattan. Prawdopodobnie postać ojca jest kluczowa dla sensu obu utworów. Chociaż występuje on wyłącznie w retrospekcjach i wspomnieniach swoich dzieci, pozostając dla czytelnika osobą niewyraźną zarówno co do wyglądu, jak i co do charakteru, to jego praca naukowa i jej konsekwencje historyczne niejawnie rządzą życiem i losem jego syna i córki. Detonacja bomb atomowych nad Hiroszimą i Nagasaki staje się odległą, zapośredniczoną traumą dla obojga bohaterów. Alice i Robert Western stają się w pewnym sensie „hibakusha” – nieumarłymi ofiarami tej bomby (w Japonii tym słowem nazywano osoby ocalałe spośród mieszkańców obu zbombardowanych miast). Ich nazwisko jest w tym kontekście mocno znaczące, jak również to, jak opowiadane jest ich życie i jak ono wygląda.
Wiadomo, że McCarthy stronił od towarzystwa kolegów po piórze i wolał przestawać z naukowcami. W jego dwóch ostatnich powieściach widoczna jest wielka fascynacja matematyką i fizyką. Lecz nie jest to naiwny zachwyt, a bardziej przejaw uczucia, z jakim człowiek patrzy na coś, co go jednocześnie pociąga i przeraża. Spójność fabularną pisarz wyraźnie poświęcił dla czegoś innego, co jednak jest nader odległe od verne’owskiego kultu dla osiągnięć ludzkiego rozumu podbudowanych naukowym widzeniem świata. O co więc tutaj właściwie chodzi? Może o to, że blisko dziewięćdziesięcioletni pisarz postanowił rozliczyć literacko negatywne dziedzictwo nauki dwudziestowiecznej, pokazując jej działanie przez pryzmat ciężko zdeformowanych psychik dwojga ludzi, którzy spędzili dzieciństwo w cieniu grzyba atomowego?
Ale to nie wszystko. Niekonsekwentna, rwana narracja „Pasażera” i ambarasujące pendant do tej powieści, jakim jest „Stella Maris”, mogą być przemyślaną strukturalnie propozycją pozostawioną nam na odchodnym przez autora, którego Harold Bloom pasował na jednego z czterech największych powieściopisarzy amerykańskich drugiej połowy zeszłego wieku. Powieść dziewiętnastowieczna była poznawczym gotowcem, dwudziestowieczna – modelem do składania (to dlatego Joyce’a wciąż czyta mniej ludzi niż Tołstoja). McCarthy zaprezentował powieść będącą schizoidalną układanką z niedopasowanych do siebie elementów jako propozycję obecnego obrazu świata – rozbitego w naszych oczach i coraz bardziej bezradnych rozumach tak, że nie da się go uporządkować już nawet na zasadzie postmodernistycznej ironii i można tylko podejmować a potem odrzucać kolejne pasma opowieści.
Usterki polskiego przekładu są bardzo nieliczne – w „Stella Maris” trafia się fraza „książki wyszły z druku”, która jest pospieszną kalką wyrażenia „out of print” znaczącego tyle, co „nakład wyczerpany”, a w innym miejscu „obskurny” to chyba jednak raczej „niejasny”. W „Pasażerze” mamy dosłownie przełożony idiom „Bob’s your uncle”, który znaczy mniej więcej to, co po naszemu „szafa gra”. Ale to nieistotne drobiazgi – z terminologią naukową, która pada gęsto zwłaszcza w „Stella Maris”, znakomity tłumacz nie miał problemów, podobnie jak ze swoistymi cechami idiolektu literackiego McCarthy’ego.
Cormaca McCarthy’ego zapamiętamy jako autora przejmujących powieści o mrocznej stronie natury ludzkiej, o przemocy kiełkującej wciąż u podłoża porządków społecznych jak chwasty w na pozór zadbanym ogrodzie – opowiadającego o tych sprawach niezwykłym językiem, celowo surowym, pozbawionym ornamentów aż do poziomu ascezy. Jego dwie ostatnie powieści, chociaż mogą zdumieć a nawet zniechęcić odbiorcę, są i pozostaną integralnym elementem tej twórczości.
Książki:
Cormac McCarthy, „Pasażer”, przełożył Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.
Cormac McCarthy, „Stella Maris”, przełożył Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.