Kiedy Jarosław Martyniuk, hodowca krów (w tej roli nagrodzony na festiwalu w Gdyni Artur Paczesny) dowiaduje się z telewizji o zdradzie lokalnego posła, który wbrew wyborczym obietnicom zagłosował przeciw interesom rolników, zwołuje sąsiadów na protest. I chociaż dołączają do niego inni, to wkrótce na polu bitwy zostaje sam. Dla pozostałych protest ma znaczenie symboliczne, to trochę łabędzi śpiew – za chwilę wyjdzie na jaw, że już dawno przestali wierzyć w to, że życie na rodzinnej wsi może otwierać jakiekolwiek perspektywy, nie zamierzają walczyć o swój związek z ziemią. Każdy ma już plan B i to szykowany od dawna. Nawołując do solidarności – czy to w kontekście politycznym, czy starając się zebrać środki na pomoc finansową dla rodziny przyjaciela, któremu właśnie spłonęło gospodarstwo, a wreszcie: wyjaśnić, jakie dokładnie były jego zwieńczone tragedią losy – Jarosław działa w pojedynkę. I chociaż kieruje na sąsiadów i rodzinę wzrok pełen wyrzutu i rozczarowania, nie udaje mu się poruszyć sumień. Paradoksalnie, największe zrozumienie znajdzie ostatecznie u swojego głównego antagonisty – rzeczonego posła, z którym nieoczekiwanie połączy go zaduma nad odchodzącym światem – żałoba po ziemi, która nie jest już tym, czym była. Jest to dziedzictwo, któremu w zmieniającym się świecie coraz trudniej dochować wierności.
To przecież znane nam z Sofoklesa starcie dwóch porządków – prawa żywych i prawa umarłych, władzy ziemskiej i duchowej. Jarosław jawi się jako posłaniec tych drugich: „Najpierw trzeba zmarłego pochować”, powie na chwilę przed tym, zanim w akcie niezgody zacznie demolować salę udekorowaną na wesele młodych. | Ada Minge
Warmińska Antygona
A jednak to właśnie stara się zrobić Jarosław, krążąc od gospodarstwa do gospodarstwa i starając się wyjaśnić, co stało się z jego przyjacielem; próbuje biec w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, zatrzymać zmieniający się świat, przywrócić idee chłopskiej solidarności z jednej strony i szacunku dla śmierci z drugiej. Chociaż wielu widzi w postaci Jarosława kowboja, a w całym filmie elementy westernu, to równie, jeśli nie bardziej wyrazisty jest tu rys antycznej tragedii, a Martyniuk najbardziej przypomina współczesną Antygonę: biega, grzęznąc w błocie, od instancji do instancji – od księdza, przez wdowę, której spłonął dom, policjantów, po sąsiadów i znajomych, walcząc o pochówek i godność zmarłego, o uwagę dla nieboszczyka. To przecież znane nam z Sofoklesa starcie dwóch porządków – prawa żywych i prawa umarłych, władzy ziemskiej i duchowej. Jarosław jawi się jako posłaniec tych drugich: „Najpierw trzeba zmarłego pochować”, powie na chwilę przed tym, zanim w akcie niezgody zacznie demolować salę udekorowaną na wesele młodych.
„Tyle co nic” w konkursie festiwalu w Gdyni sąsiadował z „Chłopami” DK i Hugh Welchmanów – zestawienie o tyle wymowne, że film Dębowskiego jest dokładnie rewersem dziewiętnastowiecznego mitu o życiu na polskiej wsi i nadrzędnej wartości, jaką jest poświęcenie za ojcowiznę | Ada Minge
„Tyle co nic” w konkursie festiwalu w Gdyni sąsiadował z „Chłopami” DK i Hugh Welchmanów – zestawienie o tyle wymowne, że film Dębowskiego jest dokładnie rewersem dziewiętnastowiecznego mitu o życiu na polskiej wsi i nadrzędnej wartości, jaką jest poświęcenie za ojcowiznę, co reprezentuje pierwowzór literacki „Chłopów”. Prawie półtora wieku później nie ma już czego bronić – wieś stała się marginesem polskiej tożsamości, rozkradana interesami innych grup społecznych.
Biorąc pod uwagę centralny dla filmu motyw starcia postaw – solidarności z ziemią i wspólnotą z jednej, myślenia pragmatycznego, indywidualistycznego z drugiej – w „Tyle co nic” pobrzmiewają echa Kina Moralnego Niepokoju. | Ada Minge
Tropami Kina Moralnego Niepokoju
Biorąc pod uwagę centralny dla filmu motyw starcia postaw – solidarności z ziemią i wspólnotą z jednej, myślenia pragmatycznego, indywidualistycznego z drugiej – w „Tyle co nic” pobrzmiewają echa Kina Moralnego Niepokoju. Mamy tu zresztą cały jego charakterystyczny arsenał: akcję osadzoną na prowincji, w wyraziście sportretowanym, określonym mikroświecie, nacisk na ukazanie zwyrodnień systemu – kiedyś komunistycznego, dziś kapitalistycznego; realistyczne środki filmowego wyrazu. Ale przede wszystkim bohatera. Martyniuk to niezrozumiany przez rodzinę i sąsiadów zapaleniec działający w pojedynkę w imię idei, której zdaje się już jedynym piewcą, wbrew systemowi z jednej strony i „wygodnictwu” swoich pobratymców z drugiej, balansujący między status quo a wewnętrznym imperatywem moralnym. Bohater Paczesnego, ze swoją fizjonomią zwykłego, „szarego człowieka”, przywodzi na myśl ikonicznych protagonistów tego nurtu: Antoniego Gralaka ze „Spokoju” [1976] czy Filipa Mosza z „Amatora” [1979] (obydwu granych przez Jerzego Stuhra), ale nie jest mu też daleko do magistra z „Barw ochronnych” [1976]. I podobnie jak w filmach Kieślowskiego czy Zanussiego, tak u Dębowskiego reprezentowane przez różne strony racje trudno jednoznacznie rozsądzić, a bohaterowi objawia się ukryta przed nim do tej pory podszewka rzeczywistości; dopiero na oczach widzów zyskuje pełną świadomość ukrytych mechanizmów jej funkcjonowania, a z końcem filmu, na podobieństwo inicjacji, zupełnie nowy jej ogląd.
Na wsi, czyli nigdzie
Dębowski w „Tyle co nic” stawia na realizm, filmuje w para-dokumentalnym stylu, często kamerą z ręki, w długich ujęciach autorstwa Oleksandra Pozdnyakova, rezygnuje też z muzyki. Gromadzi na ekranie sporo nowych twarzy – grono cenionych aktorów teatralnych z różnych miast, którzy z desek sceny zeszli prosto w błotnistą, warmińską ziemię. Film nie jest związany z biografią reżysera (a zarazem scenarzysty), Dębowski również musiał się polskiej wsi „nauczyć”, dlatego razem z ekipą poprzedzili zdjęcia kilkoma tygodniami badań terenowych. Ale z jego filmu nie dowiemy się zbyt wiele o polskich rolnikach – jego ruralno-rolniczy aspekt jest raczej pretekstowy – czuć, że reżyserowi chodziło o wyeksponowanie tego, co uniwersalne – a szkoda.
Spojrzenie outsidera najłatwiej chyba poznać po tym, jak wiele stara się nim objąć za jednym razem – jednostkową tragedię z jednej strony, szerszy pejzaż społeczno-polityczny z drugiej – niestety ostatecznie taki projekt kończy się drogą na skróty. Okoliczności środowiskowe w „Tyle co nic” nie służą bowiem wydobyciu głębszych, interesujących warstw postaci, i niektóre z nich niebezpiecznie ocierają się o „typy” (ksiądz, żona, polityk). Nie ma tu tak silnego, autorskiego pazura czy tak wyrazistych, charyzmatycznych bohaterów wiejskiego krajobrazu, jak w „Bożym Ciele” [2019] Jana Komasy czy we „W imię” [2013] Małgorzaty Szumowskiej. Idąc dalej tropem wiejskiej scenerii, konflikt wewnętrzny głównego bohatera czy postaci drugoplanowe nie są tak poruszające jak w „Dzikich różach” [2017] Anny Jadowskiej, a sam film nie tak pomysłowy inscenizacyjnie, jak wyprodukowana również przez Studio Munka kilka lat temu (i równie świetnie przyjęta na ówczesnym festiwalu w Gdyni) „Supernova” [2019] Bartosza Kruhlika. We wszystkich tych filmach twórcom na różne sposoby udało się realizm społeczny połączyć z dosadnym autorskim komentarzem. „Tyle co nic” stwarza wrażenie, jakby reżyser bał się tego drugiego, chciał więcej obrazem zapisać, niż wykreować – i w rezultacie brakuje tu artystycznej wizji. Troska o niezafałszowanie obrazu życia na polskiej wsi – być może pokłosie zbytniej czujności wobec tego tematu w opinii publicznej – to trochę za mało, żeby stworzyć pełnokrwistą fabułę i bohaterów, którzy zapadną w pamięć na dłużej. Może „Tyle co nic” to dowód na to, że badania terenowe lepiej prowadzić bliżej własnego doświadczenia – mniejsza pokusa pójścia wszerz, większe prawdopodobieństwo zajrzenia w głąb. Oby takie właśnie były kolejne filmy Dębowskiego.