Krzysztof Katkowski: Czym jest dla pani Hiszpania?
Katarzyna Okrasko: To kraj, w którym zakochałam się na studiach – początkowo studiowałam portugalistykę, ale później okazało się, że to Hiszpania i jej kultura pociągają mnie bardziej. Jednocześnie jest to dla mnie tak naprawdę kilka krajów. To obszar bardzo zróżnicowany. Mam wrażenie, że nie poznałam go do końca. Kiedy nie tak dawno tłumaczyłam „Cukier” Bibiany Candii, dotarło do mnie, jak mało znam hiszpańską Galicję, jej przyrodę, magię, mity, język, a to naprawdę fascynujący kulturowo region.
Który region jest pani najbliższy?
Chyba Andaluzja, z obecnymi na każdym kroku śladami przenikania się kultury chrześcijańskiej, arabskiej i żydowskiej. Ale przede wszystkim Madryt, gdzie wszystko się spotyka, bo migrują do niego ludzie z różnych części kraju. Jeżdżę tam od dwudziestu lat, mój syn jest w połowie Hiszpanem. Jest to więc kraj bliski mi w naprawdę wielu wymiarach.
Nie ma więc jednej Hiszpanii?
Nie, jest ich wiele. Nie trzeba tu nawet wchodzić w podział polityczny i znany koncept „dwóch Hiszpanii”, pochodzący między innymi ze słynnego wiersza Antonia Machado, czyli Hiszpanii progresywnej i tradycyjnej. W tym kraju bardzo istotne są po prostu różnice regionalne. Nawet w obrębie samego Madrytu, gdzie pierwszy raz byłam jakieś dwadzieścia lat temu.
Dużo się od tego czasu zmieniło, choćby z powodu lewicowych rządów w latach dwutysięcznych.
To prawda. Przemiany Madrytu dobrze widać w filmach Almodóvara. Na przykład zaraz po okresie frankizmu doszło w tym mieście do rozwoju kultury queer, o której pisałam moją magisterkę. Transformacja była wybuchem wolności – choć, oczywiście, nie była ona idealna, nie rozliczono przecież frankistowskich zbrodni.
Przez ostatnie dwadzieścia lat wiele rzeczy uległo przewartościowaniu. Spójrzmy chociaż na małżeństwa jednopłciowe i możliwość adopcji dzieci przez te osoby. Kiedyś, zwłaszcza za Franco, to w ogóle nie mieściło się w głowie. Dużo zmieniły rządy liberalnej lewicy pod wodzą Zapatero, a potem przełamanie duopolu dwóch partii – Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE) i Partii Ludowej (PP) – przez lewicowe Podemos. To za Zapatero wprowadzono w końcu szereg praw regulujących kwestię pamięci historycznej, co przełamało frankistowską i konserwatywną narrację o przeszłości.
Czy analogie między Polską a Hiszpanią są uprawnione? Oba kraje są katolickie i semiperyferyjne. Z drugiej strony istnieją duże różnice – porównajmy sobie chociażby jak o ciele pisali Skamandryci, a jak Lorca…
Ale Lorkę też mało kto wtedy rozumiał, dopiero teraz się do niego wraca. Choć dziś pomiędzy Hiszpanami a Polakami rzeczywiście są ogromne różnice w podejściu do seksualności. U nas transformacja przebiegła pod czujnym okiem Kościoła, w Hiszpanii – mimo jego poparcia dla transformacji – raczej z nim walczono, bo wcześniej wspierał dyktaturę.
Mieliśmy za to podobne doświadczenie dyktatury. Widać to dobrze chociażby w książkach Carlosa Luísa Zafóna, które po części miałam okazję współtłumaczyć. Pojawia się tam przykład cykl filmów znany jako No-Do, który bardzo przypomina PRL-owską Kronikę Filmową. Albo weźmy tych wszystkich smutnych facetów, czyli frankistowskich policjantów – są oni tak bardzo podobni do tajniaków z SB. Poza tym i tu, i tam mieliśmy prześladowania polityczne, no i codzienność również była bardzo podobna, tylko przedstawiano ją pod innymi hasłami. W Hiszpanii nad wszystkim ciąży trauma wojny domowej. Tak samo jak u nas drugiej wojny światowej.
W książkach, które pani tłumaczyła, wątek traumy pojawia się bardzo często. Chodzi oczywiście o wojnę domową mającą miejsce w latach 1936–1939. Widać to zarówno u wspomnianego przez panią Zafóna, jak i w książce „Uśpiony głos” Dulce Chacón, którą też pani przełożyła.
W pracy tłumaczki nie zawsze wybiera się książki, które będzie się tłumaczyć – wybierają je raczej wydawnictwa. „Uśpiony głos”, który przełożyłam razem z Aleksandrą Wiktorowską, zaproponowałam jednak sama. Ta powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ukazuje ona pewien bardzo istotny wycinek hiszpańskiej wojny domowej – opowiada o losach kobiet i to zwłaszcza tych walczących po stronie republikańskiej. To właśnie „Uśpiony głos” zapoczątkował w Hiszpanii powrót do tematyki związanej z tamtymi tragicznymi wydarzeniami. Chacón zdała sobie sprawę, że pokolenie, które brało udział w bratobójczych walkach, zaczyna odchodzić. Że przez lata jego członkowie musieli w sobie tłumić wspomnienia, traumy. Jest to teoretycznie powieść, ale mógłby to być równie dobrze reportaż – tak silnie akcja tego utworu jest umiejscowiona w faktach. Autorka przygotowywała się do jej napisania przez dwa lata.
Wróćmy do Zafóna. To bestsellerowy autor, którego niektórzy wielbią, niektórzy pomijają i deprecjonują (mówię tu także o Hiszpanach). Jego pisarstwo też żywi się traumą.
Widać to chociażby w jego opisach Barcelony: miasta, które w jego książkach jest miejscem bardzo ponurym i mrocznym. Sceneria Zafóna to sceneria czasów dyktatury, obraz metropolii służy tam opowieści.
Jak pani myśli, na czym polega fenomen Zafóna? Skąd bierze się popularność jego książek? Złośliwi twierdzą, że potrafił tak dobrze pisać, bo wcześniej pracował w marketingu.
Nie tylko pracował w marketingu, ale też pisał scenariusze. Jego powieści rzeczywiście są bardzo dobrze skonstruowane fabularnie, ich lektura wciąga. Dialogi są tam jak z filmu. Ale to nie wszystko. Zafón wrócił do tradycji powieści w odcinkach, czegoś, co nie sili się na bycie literaturą wysoką. Znalazł też ciekawe miejsce dla akcji swoich książek – Barcelonę. Poza „Labiryntem duchów”, gdzie akcja częściowo rozgrywa się w Madrycie, we wszystkich jego powieściach tłem dla działań bohaterów jest stolica Katalonii. Wreszcie u Zafóna niesamowity jest język – pełen metafor, bardzo baśniowy. To wszystko pokazuje, że literatura, żeby być dobra, nie musi być absurdalnie ambitna.
Skoro już jesteśmy przy Barcelonie, zadam pytanie o to miasto. Tłumaczyła pani dwóch autorów, którzy w Barcelonie mieszkali bardzo długo i wiele jej zawdzięczają jako pisarze. Chodzi mi o Kolumbijczyka Juana Gabriela Vásqueza i Chilijczyka Roberto Bolaño.
To też autorzy pełni traum, ale tych z Ameryki Łacińskiej – tych intymnych i tych narodowych.
Czy oni czasem nie wyparli się tej Ameryki Południowej, którą mają w sobie? Czytając Bolaño można zapomnieć, że to chilijski autor.
To prawda, Bolaño jest wielonarodowy, w wielu jego powieściach akcja osadzona jest też w Meksyku. Ale i Bolaño, i Vásquez niespecjalnie pokazują językową odrębność krajów swojego pochodzenia.
To wpływ kolonializmu?
Nie, to by było uproszczenie. Traumy, z których wyrasta ich pisarstwo, są związane z ich miejscem pochodzenia. Bolaño ucieka przed krwawą dyktaturą Pinocheta, a Vásquez – przed Kolumbią rozbitą przez kartel Escobara. Ich ucieczka do Europy jest ucieczką przed polityką tych krajów. Zresztą do Europy nie tylko w sensie geograficznym, lecz także literackim – to autorzy niesamowicie erudycyjni. Choć cały czas niosą Amerykę Południową w sobie.
Patronat nad serią rozmów z tłumaczkami i tłumaczami literatury hiszpańskojęzycznej objęły Instytut Cervantesa i Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury.