Rosja – choć mogła zaprzeczyć dostawom, o których nie poinformowano oficjalnie ani w Moskwie, ani w Teheranie – ograniczyła się do enigmatycznego wystąpienia rzecznika Kremla, Dmitrija Pieskowa, który stwierdził, że „doniesienia takie nie zawsze polegają na prawdzie”. Kategorycznie natomiast zaprzeczył im Teheran, co uznano za definitywne potwierdzenie ich prawdziwości i dowód na dalsze zacieśnienie stosunków między oboma objętymi sankcjami państwami.

Prawdziwy cel Iranu

Jak jest naprawdę, dowiemy się dopiero wówczas, gdy wśród wojennego złomu na Ukrainie zidentyfikowane zostaną resztki choć jednej irańskiej rakiety, co powinno nastąpić dość szybko: jeśli Rosja rzeczywiście zaimportowała irański sprzęt, to nie po to, by zalegał w magazynach. Moskwa dołączyłaby wówczas do grona pozostałych użytkowników fatehów i szahabów: jemeńskich Hutich, którzy ostrzeliwują międzynarodowe cywilne statki handlowe na Morzu Czerwonym, libańskiego Hezbollahu, uzbrojonego przez Teheran w 120 tysięcy (!) pocisków, i Hamasu, który nadal odpala na Izrael z podziemnych wyrzutni pojedyncze, wyprodukowane w podziemnych zbrojowniach, klony irańskich rakiet. Być może rosyjskie półpotwierdzenie domniemanego wsparcia miało na celu sprowokowanie Ukrainy do zaatakowania magazynów, zanim jeszcze rakiety zostaną użyte i zanim zachodni dostawcy broni udzielą Kijowowi zgody na taki atak, co mogłoby spowodować kryzys w relacjach z sojusznikami.

Dużo ciekawsze jednak jest irańskie dementi: nowo wybrany prezydent Masud Pezeszkian zapowiedział ambitny program reform gospodarczych, oparty na wielkim programie nowych inwestycji rzędu 200 miliardów dolarów, z czego połowa miałaby pochodzić z zagranicy. Taki program jest niezbędny w obliczu ogromnego społecznego niezadowolenia, spowodowanego brakiem politycznych swobód i katastrofalną sytuacją gospodarczą. Na to pierwsze Pezeszkian niewiele może poradzić, lecz wybrany został, by naprawić to drugie.

Nie zrobi tego bez złagodzenia sankcji, lecz by to osiągnąć – o ile w ogóle, zwłaszcza jeśli Donald Trump zostanie prezydentem USA, jest to możliwe – Iran nie może być postrzegany jako źródło międzynarodowych napięć.

Z tego też powodu Teheran powstrzymuje swych satelitów z libańskiego Hezbollahu przed przekształceniem obecnej wymiany ciosów z Izraelem w otwartą wojnę. Szyitów powstrzymują też pozostałe libańskie siły polityczne, przerażone perspektywą przekształcenia Bejrutu w Gazę. Nie wiadomo jednak, jak długo jeszcze Izrael będzie znosić sytuację, w której północ kraju, z której ewakuowano 90 tysięcy ludzi, znajduje się pod stałym, morderczym ostrzałem.

Spór w antyzachodniej rodzinie

Ale Teheran i Moskwa, choć związane wspólną nieubłaganą wrogością wobec Stanów Zjednoczonych i całego Zachodu, niekoniecznie są tylko sojusznikami. Iran nie wybaczył Rosji, że w kwestii sporu o wyspy Tumb w Zatoce Perskiej, zagarnięte jeszcze przez szacha, lecz do których mają prawa też Zjednoczone Emiraty Arabskie, nie poparł jego roszczeń.

Zaś w ostatnim czasie oburzenie w irańskich mediach i parlamencie oraz oficjalna zapowiedź „twardej reakcji” irańskiej dyplomacji wywołało wyrażone otwarcie poparcie Rosji dla azerbejdżańskiego żądania otwarcia korytarza zangezurskiego. Nazwa ta odnosi się do utworzonego jeszcze w czasach sowieckich, przez armeńską prowincję Syjunik, zwaną przez Azerów Zangezur, połączenia kolejowego i drogowego między Azerbejdżanem a jego eksklawą Nachiczewania, i dalej do Turcji.

Wynegocjowane w grudniu 2020 roku przez Moskwę porozumienie, kończące wojnę, w której Azerbejdżan odbił na Armenii utraconą w 1993 roku, wraz z rzeczonym korytarzem, otulinę Karabachu (sam Karabach Armenia utraciła ostatecznie trzy lata później), przewiduje ponowne jego otwarcie pod osłoną rosyjskich „mirotworców”. Ten punkt porozumienia pozostał martwy, bo Erywań uważał, że rosyjska osłona nie wyklucza armeńskiej kontroli granicznej, Baku zaś – że wyklucza.

W międzyczasie „mirotworcy” wrócili do domu i sprawa korytarza pozostaje, obok zmian w konstytucji Armenii, których żąda Azerbejdżan, główną przeszkodą w wynegocjowaniu ostatecznego traktatu pokojowego, gotowego już w 80 procentach, Baku systematycznie grozi, w wypadku jego niepodpisania, wojną. Tylko co ma do tego Iran?

Próba godzenia sprzeczności

Otóż Iran też grozi wojną, ale w wypadku jakichkolwiek zmian granic – a eksterytorialny korytarz, którego żąda Azerbejdżan, do tego by się sprowadzał. Rzecz w tym, że korytarz odciąłby Armenię od Iranu, jej jedynego sojusznika w regionie. Dla rządzących w Iranie ajatollahów zaś oznaczałby zniesienie jedynej przyjaznej granicy, którą ten kraj się cieszy, oraz wzrost znaczenia bojowo-świeckiego reżimu azerbejdżańskiego i jego tureckich patronów.

Iran, w którym mieszka więcej Azerów niż w samym Azerbejdżanie (sam Pezeszkian jest Azerem), obawia się azerskiej irredenty oraz wzrostu wpływów Turcji, w końcu członka NATO, na Kaukazie. Sytuację pogarsza fakt, że Baku ma bliską współpracę strategiczną z Izraelem, uznanym przez ajatollahów za śmiertelnego wroga.

Co więcej, obecnie tranzyt do i z Nachiczewania odbywa się przez terytorium Iranu, który na tym zarabia. Oczywiście, gdyby Teheran mógł mieć zaufanie do Ankary i Baku, to korytarz zangezurski byłby dlań gospodarczo korzystny, bo udrożniłby korytarz handlowy do Rosji, obecnie przechodzący, niewygodnie i kosztownie, przez Morze Kaspijskie lub Azję Środkową. Tak jednak nie jest – i dlatego Iran uznał rosyjską zangezurską woltę za „przekroczenie czerwonej linii” i „cios w plecy”. Na razie zaowocowało to niezwykle serdecznym przesłaniem do Ukrainy z okazji Dnia Niepodległości. Dość trudno je pogodzić z wysyłaniem rakiet dla jej śmiertelnego wroga.

Rzecz w tym jednak, że irańska dyplomacja zdaje się specjalizować w takich sprzecznościach. Swą pierwszą wizytę zagraniczną Pezeszkian ma złożyć w tym miesiącu w Iraku, łącznie z odwiedzinami w stolicy Kurdystanu, Erbilu. Tymczasem irański ambasador w Bagdadzie wybrał właśnie ten moment, by potępić Kurdystan za rzekomą współpracę z izraelskim Mossadem: to ona miała być powodem styczniowego irańskiego ataku rakietowego na Erbil, w którym zginęły cztery osoby.

Rząd Kurdystanu odrzucił oskarżenia ambasadora jako kłamstwa i prezydencka wizyta, której bardzo pragnęły obie strony, stanęła pod znakiem zapytania. Bardzo jednak nie chciała jej irańska Gwardia Republikańska, ostoja reżimu, nieufnie traktująca Pezeszkiana jako domniemanego reformatora – a to z jej szeregów wywodzą się ambasadorowie w Iraku. Teheran ma powody, by obawiać się swoich Kurdów, głównej siły ogromnej fali antyrządowych protestów dwa lata temu.

Gwardia wolałaby rozprawiać się z nimi tak jak Turcja, która od lat okupuje kawałek Iraku i bombarduje na jego terytorium domniemane bazy tureckiej partyzantki kurdyjskiej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK); tylko w poniedziałkowym nalocie zginęło 27 osób. Wygląda na to, ze Gwardia postanowiła popsuć Pezeszkianowi dyplomację. Może z przeciekiem o rakietach dla Rosji też było podobnie?