Rok 2024 w świecie seriali był zdecydowanie mniej intensywny od zdefiniowanego przez strajki scenarzystów i aktorów roku 2023. Zgodnie z przewidywaniami machina produkcyjna nieco zwolniła, liczba nowych premier spadła, a niepewne ruchy największych graczy na rynku wprowadziły atmosferę niepewności i przejściowości. Czy znaleźliśmy się u progu większego kryzysu?
Krytyk „The New York Times”, James Poniewozik, wysunął tezę, według której nowym domyślnym trybem tworzenia seriali stało się szeroko pojęte średniactwo. Mid TV w rozumieniu Poniewozika nie oznacza po prostu seriali średniej jakości, bo teraz już bardzo rzadko trafiają się prawdziwie słabe lub niekompetentnie zrobione produkcje. To raczej wynik algorytmizacji naszej kultury i rozrywki, a także zwiększenia walorów produkcyjnych przy jednoczesnym obniżeniu ambicji twórczych. W efekcie otrzymujemy dobry casting w zastępstwie dobrych pomysłów albo kolejną przyzwoicie wyglądającą wersję czegoś, co już znamy – adaptację, spin-off, reboot. Jako przykład krytyk podaje miniserial „Pan i Pani Smith” [Amazon Prime, 2024–], w którym wystąpili Donald Glover i Maya Erskine. Jeszcze kilka lat temu każde z nich reprezentowało swoistą telewizyjną awangardę – Glover współtworzył innowacyjną „Atlantę” [FX, 2016–2022], a Erskine oryginalne „PEN15” [Hulu, 2019–2021], dwa seriale bez precedensów. A teraz są twarzami dobrze zrobionego rebootu, który oczywiście wygląda świetnie, ale czy pozostanie z nami chociaż przez kilka tygodni po obejrzeniu?
Platformy streamingowe stały się przewidywalne w sposób, który na pierwszy rzut oka może przypominać skostniałe stacje telewizyjne sprzed lat, ale w istocie jest dużo gorszy. Kiedy decyzje o tym, czy dany serial ma trafić na antenę albo otrzymać zamówienie na kontynuację, podejmowali ludzie z pewnymi gustami i określoną wizją, można się było z nimi nie zgadzać, ale istniała też szansa, że taki szef stacji podejmie ryzyko albo wstawi się za jakimś tytułem, który nie osiągnął jeszcze w pełni swojego potencjału. Obecnie wszystkim rządzi algorytm, a takich ludzi jak szef FX, John Landgraf, będących pasjonatami medium, w którym pracują, pozostało niewielu. Na szczęście jeszcze nie wszyscy poddają się dyktaturze algorytmów – widzowie wciąż potrafią odrzucić wykalkulowany produkt albo zawalczyć o serial, który jest niszowy, ale ma garstkę oddanych fanów. Coraz rzadziej się to jednak udaje, jak pokazuje przykład wizjonerskiej animacji „Scavengers Reign” [Max, 2023], której kontynuacji najprawdopodobniej już nie zobaczymy. Póki co nie nadeszły jeszcze dystopijne czasy, w których jesteśmy skazani wyłącznie na iluzję wyboru pomiędzy serialami z uniwersów Marvela, DC, „Gry o tron”, „Władcy Pierścieni”, „Gwiezdnych wojen” czy „Harry’ego Pottera”. Perełki wciąż się pojawiają, czego odzwierciedleniem może być poniższe subiektywne zestawienie najlepszych seriali tego roku:
10. „John Mulaney Presents: Everybody’s in LA” [Netflix]
Platforma Netflix już od jakiegoś czasu próbuje eksperymentować z programami na żywo – typowy przykład ludzi od technologii, którzy okrężną drogą „wynajdują” od nowa coś oczywistego. Jednak w przypadku tego sześcioodcinkowego, jednorazowego talk-show, prowadzonego przez komika Johna Mulaneya, udało się stworzyć coś wyjątkowego. W świecie, w którym rozrywka jest niemal klinicznie wycyzelowana, „Everybody’s in LA” to rzecz z założenia niedoskonała. Mulaney już na wstępie podkreśla, że jeśli widzowie zauważają pewne elementy, które można by poprawić, to niech porzucą nadzieje, bo na pewno nie uda się już ich wyprostować. Sam program dotyczy Los Angeles i próby zrozumienia różnych aspektów tego osobliwego miasta – z pomocą panelu ekspertów, komików i głosów widzów dzwoniących do studia. W efekcie powstał zabawny, anarchistyczny talk-show, pełen interesujących gości (John Carpenter, Marcia Clark, Hannah Gadsby), dziwacznych skeczy (aktor Kevin Gage opowiada żarty jako Waingro z filmu „Gorączka” [1995, reż. Michael Mann]) i występów muzycznych (Los Lobos, Joyce Manor). Wrażenie, że podczas oglądania może wydarzyć się wszystko, to obecnie bardzo rzadkie zjawisko – tym bardziej należy docenić chaotyczny talk-show Johna Mulaneya.
9. „Kulawe konie” – sezon 4 [Apple TV+]
Czwarty sezon „Kulawych koni” to kolejna niezwykle solidna odsłona przygód brytyjskich agentów z tak zwanego Slough House, miejsca, gdzie odsyła się problematycznych funkcjonariuszy MI5. Na tym etapie znamy już dobrze rytm i język serialu oraz jego bohaterów, z Jacksonem Lambem (Gary Oldman) i Riverem Cartwrightem (Jack Lowden) na czele – wiemy, co jest z nimi nie tak i w jaki sposób zazwyczaj postępują. Dzięki temu scenarzyści mogli sięgnąć tym razem nieco głębiej – wyciągnąć na wierzch przeszłość bohaterów i podnieść nieco stawkę, o którą toczy się gra. Jednocześnie „Kulawe konie” kontynuują to, co robią najlepiej, czyli pokazują agentów jako w miarę zwyczajnych ludzi, którzy reagują na stresujące sytuacje – pościgi, strzelaniny, zagrożenia terrorystyczne, biurokrację – tak jak potrafią, czyli na ogół dość nieudolnie. Pomimo rosnącej widowiskowości, rdzeń serialu pozostał ten sam – to wciąż opowieść o dysfunkcyjnej wspólnocie, która zawiązuje się w niesprzyjających okolicznościach.
8. „Tokyo Vice” – sezon 2 [Max]
Tytuł to nie tylko powierzchowne nawiązanie do klasycznego dzieła Michaela Manna z lat osiemdziesiątych. Legendarny reżyser jest jednym z producentów „Tokyo Vice”, a także stanął za kamerą pilotowego odcinka, nadając całości swój niepodrabialny, frenetyczny styl. Oparty na reporterskiej książce Jake’a Adesteina, serial opowiada o losach amerykańskiego dziennikarza (w Adelsteina wciela się Ansel Elgort), który zdobywa posadę w prestiżowej japońskiej gazecie „Meicho Shimbun”, gdzie pragnie pisać o yakuzie. „Tokyo Vice” to kryminalny dramat z prawdziwego zdarzenia, który odnalazłby się w najlepszych czasach stacji HBO. Serial oferuje precyzyjnie skonstruowany, trzymający w napięciu scenariusz, galerię fascynujących postaci (w głównych rolach pojawiają się między innymi Ken Watanabe, Rinko Kikuchi czy Rachel Keller) oraz hipnotyczne zanurzenie w tokijskich realiach. Twórcy z równą dbałością o szczegóły wnikają w świat yakuzy i jego rytuały, jak i w kulturę klubów hostess, a nawet w procedury japońskiego dziennikarstwa. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że zdjęcia rzeczywiście realizowano w Tokio, gdzie ekipa miała bezprecedensowy dostęp do wyjątkowych lokacji. Wszystko to przekłada się na serial w starym dobrym stylu: chciałoby się powiedzieć, że już takich nie robią – i niestety jest to prawda, ponieważ produkcja nie otrzymała zamówienia na kolejne odcinki. Na całe szczęście w drugim sezonie „Tokyo Vice” twórcy zadbali o opowieść z satysfakcjonującym zakończeniem.
7. „Nic nie mów” [FX, Disney+]
Opowieści o Kłopotach w Irlandii Północnej i ich pokłosiu to wciąż żywe i kontrowersyjne historie. Twórcy serialu „Nic nie mów”, opartego na świetnym reportażu Patricka Raddena Keefe’a „Cokolwiek powiesz, nic nie mów” [tłum. Jan Dzierzgowski, wyd. Czarne, 2021], mieli przed sobą nie lada zadanie. Josh Zetumer i jego zespół scenarzystów poszli tropem strukturalnym „Chłopców z ferajny” [1990, reż. Martin Scorsese]. W pierwszych kilku odcinkach twórcy pokazują nam liczne akcje przeprowadzone przez Irlandzką Armię Republikańską i robią to w sposób szalenie ekscytujący, przy okazji wprowadzając ciekawe i niejednoznaczne postacie, takie jak siostry: Dolours (Lola Petticrew/Maxine Peake) i Marian Price (Hazel Doupe/Helen Behan) czy Brendan Hughes (Anthony Boyle/Tom Vaughan-Lawlor). Wraz z drugą połową miniserialu przychodzi jednak moralny kac – psychiczne i fizyczne konsekwencje przemocy, atmosfera nieufności, wątpliwości co do sensu młodzieńczych działań, nowe narracje na ich temat. „Nic nie mów” nie jest może tak zniuansowane jak książka, ale scenarzystom wciąż udało się zmieścić wiele odcieni szarości w przedstawianych wydarzeniach, dając widzom złożony materiał do przemyśleń. To także zasługa rewelacyjnej obsady, prowadzącej widzów przez skomplikowany krajobraz Belfastu. Warto też oglądać ten serial w towarzystwie innych niedawnych premier o podobnej tematyce – powieści „Mleczarz” Anny Burns [tłum. Aga Zano, wyd. ArtRage, 2024] i filmu „Kneecap” [2024, reż. Rich Peppiatt].
6. „Reniferek” [Netflix]
Miniserial brytyjskiego komika Richarda Gadda to niespodziewany hit, który pojawił się znikąd i na kilka tygodni zawładnął wyobraźnią wielu widzów na całym świecie. „Reniferek” powstał na bazie monodramu Gadda, który z kolei został stworzony na bazie prawdziwej historii z życia komika i jego relacji ze stalkerką. Ten stosunkowo krótki serial to niezwykle gęsta od znaczeń, wielowarstwowa opowieść o wstydzie, przemocy, samotności i współczuciu, ze świetnymi rolami Gadda i Jessiki Gunning oraz dynamiczną reżyserią Weroniki Tofilskiej i Josephine Bornebusch. Odbiór całości dodatkowo komplikuje kwestia faktów i ich obróbki na potrzeby fikcji. Widzowie, poruszeni „Reniferkiem” i zwabieni przynętą „prawdziwej historii”, szybko zamienili się w internetowych detektywów, wnikając w prywatne życia autora i pierwowzorów postaci pojawiających się w serialu. Tym samym dzieło Richarda Gadda znalazło się w samym centrum dyskusji o granicach zgody i ich przekraczaniu, co jest również tematem serialu. Sukces i żywotność medialna „Reniferka” pokazuje, że nawet niewielka produkcja wciąż jest zdolna wywołać pokaźną burzę.
5. „Fantasmas” – sezon 1 [Max]
Julio Torres to twórca, którego komediowa i artystyczna wrażliwość zasługuje bez cienia przesady na miano sui generis. Kiedy pracował jako scenarzysta „Saturday Night Live”, jego skecze, takie jak „Studnie dla chłopców” czy „Papyrus” wyróżniały się swoistą melancholią i surrealizmem. „Fantasmas” to kolejna – po serialu „Los Espookys” [Max, 2019–2022], stand-upie „Moje ulubione kształty” [Max, 2019] i filmie „Problemista” [2023] – transmisja z wyobraźni Julio Torresa, jak do tej pory najbardziej wyrazista i przekonująca. Serial rozgrywa się nominalnie w Nowym Jorku, a raczej w jego mocno umownej, dystopijno-baśniowej wersji, stworzonej głównie w studiu. Główny bohater grany przez Torresa szuka pracy w branży kreatywnej, mierząc się z absurdami kapitalizmu (żeby znaleźć nowe mieszkanie, potrzebuje „dowodu egzystencji”), obojętnymi instytucjami (banki, szpitale, urzędy) i problemami egzystencjalnymi. Fabuła to jednak tylko pretekst do eksploracji świata wyobraźni Torresa i jego oryginalnych mieszkańców, przedstawianych w licznych dygresjach i skeczach (na przykład Steve Buscemi pojawia się jako personifikacja litery „Q”, która zdaniem Torresa pojawia się zbyt wcześnie w alfabecie, zamiast pod koniec, z innymi awangardowymi literami). Humor autora „Fantasmas” operuje na bardzo specyficznej częstotliwości, ale jeśli jesteśmy w stanie się do niej dostroić, możemy liczyć na niezapomniane wrażenia.
4. „Branża” – sezon 3 [Max]
„Branża” to serial, który początkowo przeszedł bez echa, ale z sezonu na sezon zyskiwał coraz większą popularność, a jego jakość rosła w sposób wykładniczy. Konrad Kay i Mickey Down, byli bankierzy, którzy zostali showrunnerami, uczyli się tworzenia serialu w biegu i szybko okazali się niezwykle zdolnymi adeptami tej sztuki. Ich opowieść o młodych, ambitnych pracownikach fikcyjnego banku inwestycyjnego Pierpoint w Londynie, pędzi na łeb, na szyję, niczym w najbardziej stresujących momentach filmów braci Safdie („Nieoszlifowane diamenty” [2019]). Główni bohaterowie – Harper (Myha’la Herrold), Yasmin (Marisa Abela) i Rob (Harry Lawtey) – zostają przeciśnięci przez emocjonalną wyżymaczkę, próbując przetrwać w tytułowej branży, w której bardzo łatwo zatracić swoje człowieczeństwo. Niezwykła sztuka, której dokonują twórcy serialu, polega na pokazywaniu nam okropnych poczynań okropnych ludzi w taki sposób, że wciąż, mimo wszystko, będziemy się przejmować ich losami. Wielu krytyków porównuje „Branżę” do „Sukcesji” [HBO, 2018–2023], ale ciekawszym punktem odniesienia wydaje się inny „branżowy” serial – „Mad Men” [AMC, 2007–2015]. Harper to zdecydowanie jedna z najbardziej niejednoznacznych postaci od czasów Dona Drapera.
3. „Ripley” [Netflix]
„Ripley” to serial nie dla każdego – jest powolny, estetycznie wysmakowany do granic możliwości i pretensjonalny. Jednak nawet jeśli nie trafia w każdą wrażliwość, nie można mu odmówić żelaznej formalnej konsekwencji. Monumentalne, czarno-białe ujęcia Roberta Elswita, jednego z najwybitniejszych współczesnych autorów zdjęć (na przykład „Aż poleje się krew” [2007, reż. Paul Thomas Anderson]) stanowią doskonałe uzupełnienie minimalistycznej i cierpliwej reżyserii Stevena Zailliana. Andrew Scott w roli Ripleya, bohatera książek Patricii Highsmith, to również mistrzowski pokaz aktorskiej powściągliwości. Twórcy „Ripleya” potrafią zahipnotyzować widza, niejako zmuszając go do zmierzenia się z dojmującym poczuciem upływającego czasu, jak to bywa w slow cinema. Długa, męcząca wspinaczka po niekończących się schodach. Metodyczne, powolne pozbywanie się śladów zabójstwa. Mozolne, drobiazgowe fałszowanie podpisów na czekach. Tytułowy bohater w serialu Zailliana nie jest żadnym genialnym przestępcą – na jego korzyść działają wyłącznie upór, czas i technologia lat sześćdziesiątych. Mimo to, trudno oderwać od niego wzrok. W zależności od preferencji estetycznych, „Ripley” to albo absolutna strata czasu, albo absolutna filmowa uczta.
2. „Szōgun” – sezon 1 [FX, Disney+]
„Szōgun” to serial spełniony pod każdym względem. Pełen rozmachu, ale jednocześnie minimalistyczny i wyważony. Precyzyjnie skonstruowany, ale nie wykalkulowany. Mówiący o fundamentalnych sprawach, a zarazem pełen humoru. Specyficzny i uniwersalny jednocześnie. Stworzenie takiego serialu, według słów szefa FX, Johna Landgrafa, zajęło twórcom i producentom około dziesięciu lat. W kulturze, która jest niecierpliwa i wymaga natychmiastowej gratyfikacji, „Szōgun” jawi się niemal jako dzieło kontrkulturowe. A mimo to, został przyjęty przez widzów i krytyków z otwartymi ramionami. To prawdziwy międzynarodowy hit, który niewątpliwie zasłużył na swoją popularność i wszystkie spadające na niego wyróżnienia (18 nagród Emmy). Szkoda tylko, że na takie epickie opowieści nie ma już miejsca na ekranach kin.
1. „Ktoś, gdzieś” – sezon 3 [Max]
Wiele seriali można oceniać, stosując rozmaite obiektywizujące racjonalizacje – kryteria jakości, innowacyjności, wagi tematu. Najlepsze z nich tego nie potrzebują – po prostu są. „Ktoś, gdzieś” to serial, w którym niewiele się dzieje. Towarzyszymy kilku bohaterom żyjącym w małym miasteczku Manhattan w stanie Kansas: Sam (Bridget Everett), próbującej odnaleźć się na nowo w rodzinnych stronach po śmierci siostry, Joelowi (Jeff Hiller), który zostaje jej przyjacielem i kimś w rodzaju przewodnika po lokalnej społeczności. Niewiele jest opowieści o tym, jak trudno jest znaleźć przyjaźń w średnim wieku. O poszukiwaniu swojego plemienia, rodziny z wyboru. O tym, jak łatwo wpadamy w stare schematy i stajemy na drodze do własnego szczęścia. „Ktoś, gdzieś” jest o tym wszystkim, ale nie narzuca niczego widzowi. Nie ma tu zwrotów akcji, wielkich przemian i konfliktów. Kiedy główna bohaterka, grana przez niezwykłą Bridget Everett, znajduje w sobie dość odwagi, żeby opuścić gardę i pozwolić sobie na odrobinę wyrozumiałości wobec samej siebie, odczuwamy jednak ogromną wagę tej drobnej ewolucji. Ten serial to alchemia małych gestów, intymnych rozmów jeden na jeden, subtelnego humoru oraz piosenek wyrażających te największe uczucia. To nie musical, ale sceny, w których Sam śpiewa dla swoich przyjaciół, mają prawdziwie katartyczną moc. Po trzech sezonach spędzonych z tymi postaciami, nie sposób się z nimi rozstać. Jeśli zabraknie takich seriali jak ten, to można zwijać ten interes, zwany kiedyś telewizją.
źródło ikony wpisu: Materiały prasowe FX Networks