„Musimy wysłać sygnał, że skończy się traktowanie Ukraińców jak polskich obywateli”. Cytowane słowa pochodzą z niebywale nudnej rozmowy, jaką przeprowadził z Rafałem Trzaskowskim inny kandydat na prezydenta, Krzysztof Stanowski.
Wywiad ten, nużący przede wszystkim przez swój poziom ogólności, jest symptomatyczny dla kampanii wyborczej Trzaskowskiego – wyrazistej wtedy, gdy wchodzi w tematy migracji, szczelności granic (w tym popieranego przez Trzaskowskiego zawieszenia prawa do azylu w Polsce) i krytyki rządów PiS-u. Pierwsze dwa punkty, podebrał on z repertuaru prawicy – przez co nie jest w nich dostatecznie wiarygodny – ostatni zaś interesuje głównie twardą bazę wyborczą Koalicji Obywatelskiej. Co do innych tematów, Trzaskowski unika silnych deklaracji (dopiero ostatnio przypomniał sobie o prawie do aborcji i związkach partnerskich).
Trzaskowski pozbawiony mocnych autorskich pomysłów narracyjnych ma więc problem, by przykuć uwagę wyborców. Niewykluczone w dodatku, że spadki w sondażach, które notował przez część kampanii, byłyby większe, gdyby nie to, jakiego kandydata wystawiło Prawo i Sprawiedliwość. Karol Nawrocki nie dorównuje z pewnością charyzmą Andrzejowi Dudzie. Z czasem jest wprawdzie coraz mniej nieporadny, jednak jego sztabowcom nie udało się sprofilować go w przekonujący sposób. Próbowano podkreślać jego bokserskie zainteresowania – nie wyglądało to jednak najlepiej w połączeniu z informacjami o jego kontaktach z gdańskim półświatkiem. Następnie podkreślano jego przywiązanie do wartości religijnych – jednak owocem tego była deklaracja o pierwszej wizycie w USA z międzylądowaniem w Watykanie, który nie posiada lotniska. Inne zabawne przykłady niewiedzy to nazwanie polio „palio” czy nieumiejętność odpowiedzenia na pytanie o możliwe zerwanie stosunków dyplomatycznych z Rosją. Kolejną próbą budowania Nawrockiego jako polityka o formacie prezydenckim była jego wizyta w Białym Domu. Zdjęcie z Donaldem Trumpem szybko przykryła jednak afera związana z przejęciem mieszkania od pana Jerzego, która przypomniała o jego wizerunku człowieka z szemraną przeszłością.
Donald Tusk i Jarosław Kaczyński nie grają więc w tych wyborach swoimi najmocniejszymi kartami.
Obydwaj główni kandydaci zajmują się przede wszystkim odtwarzaniem konfliktu partii, które za nimi stoją. Robią to przy tym zupełnie jak automaty, ich starcia pozbawione są błyskotliwości, która mogłaby wzbudzić wokół ich konfliktu większe emocje.
Do odwrócenia uwagi wyborców od dwóch głównych kandydatów przyczynia się jeszcze fakt, że podczas tej kampanii zorganizowano aż 6 debat (2 w Końskich, 2 w TV Republika, 1 w „Super Expressie” i 1 zbiorcza w TVP, TVN i Polsacie). Te w sposób naturalny podbijały zainteresowanie kandydatami z niższym poparciem.
Dodatkowo, wydaje się, że słabsza niż dotychczas pozycja reprezentantów dwóch sił wynikała z tego, iż istotne dla obiegu informacyjnego okazały się długie rozmowy z kandydatami prowadzone przez Krzysztofa Stanowskiego w Kanale Zero, przez profesora Dudka czy przez Bogdana Rymanowskiego. Te również dały tradycyjnie mniej eksponowanym kandydatom możliwość dotarcia do szerszego grona odbiorców.
Jeśli potwierdzi się scenariusz przewidywany przez sondaże, to dwaj główni kandydaci zbiorą razem poniżej 60 procent głosów, co byłoby najniższym tego typu wynikiem w wyborach prezydenckich od startu Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego w 2005 roku. Dla porównania, w 2015 roku Andrzej Duda i Bronisław Komorowski w pierwszej turze uzyskali razem w przybliżeniu 68 procent głosów. Kandydaci mają więc słabe poparcie. Kto na tym najwięcej ugra?
Mentzen, czyli systemowy antysytemowiec
Sławomir Mentzen otrzymał w tej kampanii podwójny prezent. Trzaskowski uwiarygodnił jego główne narracje dotyczące Ukraińców i szerzej migracji. Nawrocki wzmocnił go brakiem charyzmy i ciągnącymi się za nim aferami. Oraz, podobnie jak w przypadku Trzaskowskiego, powtarzaniem jego pomysłów cięcia podatków czy ograniczania biurokracji. Po co wyborcy mieliby więc głosować na strojących się w piórka Mentzena Nawrockiego i Trzaskowskiego, jeśli mają do wyboru oryginał? Mentzen do pewnego momentu sprawnie agregował również gniew wyborców rozczarowanych obecnym rządem.
Jego antysystemowość jest jednak w tych wyborach naskórkowa. Świadczy o tym niepisany pakt o nieagresji między nim a Karolem Nawrockim. Mentzen złamał go jedynie na moment, atakując kandydata PiS-u za aferę z mieszkaniem, jednak po paru dniach, po głośnych sprzeciwach swoich partyjnych kolegów (w tym Krzysztofa Bosaka), wycofał się z szarży.
Jeśli Nawrocki osiągnie słaby wynik wyborczy, osłabi pozycję Kaczyńskiego w roli lidera partii. Dla Mentzena scenariusz, w którym PiS pogrąża się po wyborach w konfliktach wewnętrznych o przywództwo w partii, a część posłów ucieka do Konfederacji, jest wymarzony. Jej celem do 2027 roku jest stać się mocnym koalicjantem PiS-u.
To może się jednak nie udać, gdyż największym wrogiem Mentzena jest…on sam. W momencie, gdy zaczął być konfrontowany ze swoimi niepopularnymi poglądami przez media (prawo do aborcji, płatne studia) – których, zamykając się w social mediowej bańce, unikał – zaczął wyraźnie tracić w sondażach. Ten sam fenomen miał zresztą miejsce w 2023 roku w jego kampanii parlamentarnej.
Jednak początek jego kampanii prezydenckiej i później moment, gdy w badaniach osiągał on wynik w okolicach 18–20 procent, mówi, iż potrzeba przełamania polaryzacji jest wśród wyborców silna. Wszystko wskazuje na to, że tym razem jeszcze Mentzenowi się to nie uda, ale pamiętajmy, że prawdopodobnie podwoi on wynik wyborczy Konfederacji z 2023 roku (wtedy było to około 7 procent). Czy ta sztuka uda mu się w 2027 roku? Zależy to od tego, czy jego ugrupowaniu do kolejnych wyborów uda się skutecznie dystansować wobec PiS-u, tak by wciąż móc wiarygodnie przedstawiać siebie jako siłę antysystemową. I od tego, czy będzie w stanie skuteczniej ukrywać swoje niepopularne poglądy – co, jak widać po tej kampanii, jest zadaniem niezwykle dla niego trudnym.
Lewicowy wzrost przez podział
Za granie na gniewie wobec PO–PiS-u wziął się w tej kampanii wyborczej również Adrian Zandberg, który po odejściu z klubu Lewicy walczy o przetrwanie Partii Razem. Zdobywa niewielkie, ale coraz lepsze poparcie, mimo że z lewej strony sceny politycznej ma konkurencję w postaci Magdaleny Biejat. Ta z kolei z uwagi na przynależność do koalicji rządzącej atakuje władzę w umiarkowany sposób, stawiając na wizję przeprowadzania zmian drobnymi krokami. Jawi się przy tym jako polityczka pragmatyczna, gotowa do dialogu i kompromisowego załatwiania istotnych spraw. Jednocześnie słaba kampania Trzaskowskiego, który przez długi czas zaniedbywał wyborców progresywnych, w nadziei na to, że i tak na niego zagłosują w drugiej turze, dała Biejat odrobinę powietrza. W tej kampanii, jest ona kimś, kto daje odpór prawicowej narracji, co rusz przypominając, po stronie jakich wartości stoi – czego najdobitniejszymi przykładami było przejęcie flagi LGBT od Rafała Trzaskowskiego podczas debaty w Końskich oraz stanowczy sprzeciw wobec antysemityzmu Grzegorza Brauna.
Doszło więc w tej kampanii do ciekawego zjawiska na lewicy, które raczej znane jest z memów wyśmiewających ją za dogmatyzm – chodzi o rozmnożenie poparcia przez podział. Wygląda na to, że oboje kandydatów znalazło w tych wyborach swoją niszę i sprawnie ją zagospodarowuje, jednocześnie mówią to samo na temat kryzysu mieszkaniowego, finansowania opieki zdrowotnej czy równości wobec prawa.
Zandberg stanął tutaj przed zadaniem niezwykle trudnym. Stara się on bowiem przekonywać wyborców prospołecznych, w teorii będących naturalną bazą dla lewicy, a których potrzeby od 2015 roku sprawnie zagospodarowywało Prawo i Sprawiedliwość. Lider Partii Razem wyczuł dobry moment, ponieważ redystrybucyjnych programów w propozycjach Karola Nawrockiego trudno uświadczyć – ten raczej skupił się na przebijaniu propozycji Sławomira Mentzena dotyczących niskich podatków. Zandberg stara się więc równocześnie przekonywać wyborców progresywnych, rozczarowanych obecnymi rządami, oraz tych, którzy szukają antypolitycznej formy protestu przeciwko skostniałemu układowi partyjnemu. Stąd w jego kampanii bodaj najczęściej pojawiającym się słowem jest „koryciarstwo”, rozumiane jako uwłaszczanie spółek skarbu państwa przez partie polityczne po objęciu władzy. Dodatkowo, mimo że jest merytoryczny, co sprawia, że wydaje się profesorski, sprawnie ogrywa on swój wizerunek „potężnego Duńczyka” za pomocą social mediów – kampania 2025 roku jest w tym zakresie jego zdecydowanie najlepszą, co daje owoce w postaci głosów wśród najmłodszego elektoratu.
Szeroko rozumiana lewica, obstając przy swoich postulatach społeczno-gospodarczych, ustawia jednocześnie inną oś polaryzacji niż utarty w Polsce podział między demokratami a prawicowymi populistami. Podział ten, po krótkich jak dotychczas rządach Tuska i patrząc na prognozowany wynik wyborczy Trzaskowskiego i Nawrockiego w pierwszej turze, ma coraz mniejszą siłę oddziaływania na wyborców. Alternatywny podział proponowany przez Biejat i Zandberga – między zwolennikami ograniczania udziału państwa w życiu obywateli a zwolennikami państwa opiekuńczego, postulowanego przez lewicę, ma szanse podmywać ten konflikt, oraz orientować debatę polityczną w Polsce wokół innych priorytetów – tak jak to miało miejsce na przykład w wypadku propozycji Koalicji Obywatelskiej „kredytu zero procent” czy obniżenia finansowania na ochronę zdrowia, które obaj lewicowi kandydaci, jak na razie, skutecznie blokują.
Na ostatniej prostej kampanii Zandberg postanowił jednak atakować Magdalenę Biejat, co może być zwiastunem przyszłych kłopotów, jakie toczyć będą lewicę do wyborów 2027 roku. Wybory parlamentarne nie są bowiem tak indywidualnym wyścigiem jak wybory prezydenckie – oprócz liderów ważne jest to, by w poszczególnych okręgach startowali rozpoznawalni kandydaci. Dużym ryzykiem byłby więc samodzielny start Razem, które mając zaledwie 5 posłów i jednego rozpoznawalnego lidera w postaci Zandberga, a po odejściu z klubu Lewicy słabe zaplecze finansowe, może wylądować pod progiem wyborczym. Równie kiepsko maluje się przyszłość Lewicy pod władzą Włodzimierza Czarzastego (podobno, mimo wcześniejszych zapowiedzi, będzie ubiegać się o reelekcję), której ciężko jest komunikować sukcesy jako własne, a nie „rządu Donalda Tuska”, zaś za skandale odpowiadając indywidualnie – jak w przypadku ministra Wieczorka czy posła Szejny. Dobry wynik Magdaleny Biejat w wyborach prezydenckich ma jednak szasnę wzmocnić pozycję Lewicy w rządzie, wysyłając sygnał Donaldowi Tuskowi, że jej wyborców nie należy ignorować. Ponowne zjednoczenie lewicy w jakiejś formie przed wyborami parlamentarnymi wciąż wydaje się jednak bezpieczniejszą opcją. Gdyby jednak Zandbergowi udało się w tych wyborach wyprzedzić Magdalenę Biejat, będzie on mieć za sobą mocny argument za tym, żeby w 2027 roku podjąć ryzyko samodzielnego startu.
Co dalej z Szymonem Hołownią?
Decyzja o tym, by Szymon Hołownia wystartował w tych wyborach prezydenckich, została podjęta po negocjacjach z PSL-em, który gotowy był poprzeć już w pierwszej turze Rafała Trzaskowskiego. Widać, że energia, która dała mu w wyborach prezydenckich 2020 roku trzecie miejsce, w tej kampanii już wygasła.
Wynika to z tego, że Hołownia z jednej strony nie jest już politycznym outsiderem, z drugiej zaś – nie przedstawia oryginalnych postulatów. W 2020 roku wyróżniały go programowo dwie rzeczy: opowieść o potrzebie dialogu w polityce oraz postulaty proekologiczne. Dziś o dialogu Hołownia może wciąż opowiadać, jednak jego wejście do rządu i objęcie urzędu marszałka Sejmu daje oponentom mocne argumenty podważające jego deklarowaną bezstronność. Zresztą w debatach, w których nie pojawił się Rafał Trzaskowski, to Hołownia był stawiany w roli obrońcy działań rządu. Z postulatów środowiskowych również niewiele zostało – częściej mówi on o potrzebie odrzucenia zielonego ładu niż o transformacji energetycznej.
Wciąż potrafi jednak przyciągnąć niektórych wyborców – czego dowodem jest fakt, iż w większości sondaży jego prognozowany wynik oscyluje w granicach 5–7 procent. W tej kampanii, korzystając ze swojego talentu retorycznego, punktuje zwolenników Sławomira Mentzena, którzy pojawiają się na jego wiecach. Dobrze wypada też w debatach, gdzie prezentuje wyraźnie proukraiński i proeuropejski profil. Jest też wciąż jedyną opcją dla osób zmęczonych PO–PiS-em i jednocześnie zniechęconych ideologicznie do kandydatów lewicy. Jednak poparcie dla Trzeciej Drogi słabnie. Jeśli Hołownia nie odnajdzie wyraźnych punktów, które odróżnią go od partii Tuska i nie wymyśli strategii na samodzielny start w kolejnych wyborach, jego ugrupowanie będzie miało problem z przekroczeniem progu wyborczego.
Nowa równowaga powyborcza
Po wyborach prezydenckich czeka nas ponoć rekonstrukcja rządu. Dobry wynik koalicjantów Donalda Tuska mógłby być sygnałem dla niego, że dotychczas praktykowana strategia „zjadania przystawek” nie jest najlepsza. Marginalizacja głosów centrum i lewicy – i co za tym idzie: demobilizacja ich wyborców – może okazać się otwarciem drogi dla sił niedemokratycznych w Polsce. Na gniew na „niedowożący rząd” nie zareaguje przecież jedynie Partia Razem – beneficjentami tej emocji będą znacznie silniejsze od niej PiS i Konfederacja. Zadaniem koalicjantów Tuska będzie więc domaganie się realizacji swoich postulatów – nawet za cenę groźby wyjścia z koalicji rządzącej.
Uwzględnienie innych osi konfliktu w debacie politycznej niż coraz mniej interesujący dla wyborców spór między PiS a PO to droga do tego, by obywatele w końcu czuli się w parlamencie reprezentowani. Większy pluralizm wydaje się jednym z gwarantów utrzymania wśród obywateli chęci udziału w demokracji. To dla osób zatroskanych o jej los w Polsce powinno być istotne.