Wybory, wybory i po wyborach… Kurz zaczyna opadać i wszystko zdaje się wracać do normy. Za chwilę znów będziemy mieli codzienną polityczną krzątaninę w oklepanych schematach. Chwyty stosowane od tak wielu lat, że właściwie już teraz można przewidywać ich dalsze konsekwencje.

Tak więc premier próbuje ściągnąć cugle i występuje o wotum zaufania, które rzecz jasna otrzyma, tylko najpierw koalicja musi się jeszcze trochę pokłócić. A potem przeprowadzi osławioną „rekonstrukcję”, po której ogłoszone zostanie „nowe otwarcie”. Dziennikarze polityczni będą się oczywiście emocjonować personalną kadrówą, chociaż właściwie nie ma czym. Ile takich „rekonstrukcji” i „otwarć” już było w karierze Tuska? 

Zrekonstruować samego siebie

Dostatecznie wiele, żeby ich nie przeceniać. Bo przecież premier niczego tak naprawdę nigdy nie rekonstruował, a co najwyżej podkreślał cień pod oczami albo nakładał świeży róż na policzki. Zwykle starczało to na krótką chwilę. I tak samo niczego nowego nie otwierał, bo Tusk ma sprawdzone patenty na sprawowanie władzy i od lat mocno się ich trzyma. Jeśli coś więc tym razem zrekonstruuje, to chyba głównie własną przeszłość. 

Od niepamiętnych czasów uwielbia od czasu do czasu wywołać efekt „wow”. Najlepiej, żeby przy okazji można było jeszcze trochę pokręcić partyjnymi gałkami. I teraz też oczywiście będzie kręcić, tyle że gałki zrobiły się koalicyjne. Koalicjanci podadzą sobie ręce i zapowiedzą przyspieszenie, po czym zacznie się ostre polaryzowanie wokół sporu premiera z prezydentem. I nie pytajmy w tym miejscu: o co, bo wiadomo, że o wszystko. Tusk od niepamiętnych czasów najlepiej czuje się w sytuacjach, kiedy ma przed sobą konkretnego przeciwnika. Dlatego podświadomie może się nawet kontentować zwycięstwem Karola Nawrockiego. 

Bo gdyby to Rafał Trzaskowski jednak wygrał, nazajutrz po zaprzysiężeniu ustawiłaby się przecież przed jego rządem kolejka wyposzczonych długim oczekiwaniem interesariuszy z rozmaitymi wymaganiami. Trudno byłoby ich zaspokoić, rządząc w dotychczasowej logice kolejnych zrywów. Pod wieloma względami lepiej więc boksować z prezydentem, który przecież dopiero stawia pierwsze kroki na ringu. Owszem, z przegranych wyborów premier wychodzi wyraźnie osłabiony, ale nie na tyle, żeby ustępować komuś innemu pola. Zresztą i tak nie miałby komu.

Zabawy w sukcesję 

A prezes? Jarosław Kaczyński też nie wychodzi poza schemat. Chyba sam się nie spodziewał, że wygra te wybory, więc radość tym większa. Czas zrobić krok dalej i przetestować lojalność aktualnego bohatera Nowogrodzkiej. Najlepiej na próbę oznaczyć mu teren i zobaczyć, jak zareaguje. Czyli spróbować wepchnąć Nawrockiemu do kancelarii kogoś takiego jak Marek Kuchciński. Tylko po co prezydentowi elektowi ogólnie beznadziejny facet z wielkim gumowym uchem? Akurat poczuł się po zwycięstwie na tyle silny, że może pokazywać swoją asertywność, co publiczność z pewnością doceni. Konfliktu z partyjną macierzą jednak z tego nie będzie, a przynajmniej nie teraz. 

I to nie tylko dlatego, że obaj z Kaczyńskim mają wspólny polityczny cel, czyli obalić Tuska. Po prostu prezydenta w jego pierwszej kadencji zwyczajnie nie stać na daleko idącą samodzielność. Nawrocki może sobie nawet być „mentalnym konfederatą”, jak to często jest teraz podkreślane, ale od partii, która go wystawiła w wyborach, odciąć się nie może. Co najwyżej lekko balansować pomiędzy obydwoma prawicowymi biegunami, bo przecież to nie Sławomir Mentzen z Krzysztofem Bosakiem będą mu robić za pięć lat kolejną kampanię. 

Problem w tym, że nowy prezydent nie może być zarazem pewien, czy będzie o tym decydował akurat Kaczyński, którego polityczna żywotność jest problematyczna. Niezależnie od zbudowanej linii prezydentury skazany więc będzie na układanie się ze wszystkimi pisowskimi świętymi, którzy toczą swoje gry sukcesyjne. I jeśli dobrze się ustawi, być może sam do owych gier dołączy albo wręcz spróbuje zająć stołek arbitra. To jednak pozostaje obszarem niepewności. Nie mamy pojęcia, jaki będzie z Nawrockiego polityczny gracz i co tak naprawdę potrafi, poza recytowaniem gotowych formułek.

Nawrocki – dlaczego akurat on?

W ogóle niewiele o nim wiemy. Co najwyżej podejrzewamy, że nie będzie kolejnym Andrzejem Dudą, którego prezydenckie ambicje głównie ograniczały się do tego, żeby tak po ludzku go szanowano. Następca wydaje się znacznie silniejszą osobowością, ale równie dobrze może być po prostu brutalem bez właściwości. Ogólnie stanowi wielką niewiadomą, jak żaden z jego poprzedników. 

W kampanii skupiano się głównie na biografii Nawrockiego i jego wciąż nie końca rozpoznanych środowiskowych powiązaniach. Przyjmując jako w sumie coś naturalnego, że promująca go formacja polityczna – będąca przecież jednym z filarów systemu politycznego – postawiła na człowieka, który nigdy politykiem nie był. Ale to jeden z paradoksów naszego ustroju: wybieramy w powszechnych wyborach głowę państwa, która niewiele może, podczas gdy realni decydenci są zużyci władzą i od dawna niewybieralni. To wręcz zmusza ich do wystawiania dublerów, a niekiedy politycznych podróbek.

W przypadku Nawrockiego dosyć mało zresztą atrakcyjnych, skoro tak naprawdę zdołał do siebie przekonać jedynie zdeklarowanych zwolenników partii Kaczyńskiego. Resztę poparcia zawdzięczał już tym, którzy w większości musieli się pewnie przełamywać, żeby poczuć do kandydata choćby minimum sympatii. Wygrał przede wszystkim dzięki temu, że nie był Trzaskowskim, nie stał za nim Tusk i tak zwane media głównego nurtu, nie kojarzył się z wyobrażonym światem elit.

Owszem – jako pierwszy od czasów Lecha Wałęsy prezydent wywodzący się z klasy ludowej pewnie nieco zyskał na swoim pochodzeniu. Ale jako wysłannik pisowskiego świata ani trochę nie przyczynił się do jego wizerunkowej rewitalizacji i nie dokonał symbolicznego przemienienia, co udało się jeszcze Dudzie dekadę temu. Po prostu był. 

Nowa matryca polskiej polityki 

Toteż dużo istotniejsze wydaje się dzisiaj to, co go wyniosło na szczyt. Jakie społeczne siły i stojące za nimi zbiorowe namiętności? Kaczyński oczywiście bardzo chętnie dopisze sobie Nawrockiego do własnego politycznego portfolio. Może się jednak srogo przeliczyć, kiedy w przyszłości masy popierające ostatnio jego kandydata obrócą się przeciwko niemu. 

Bo jeśli nawet prezydenturę Nawrockiego od biedy można dzisiaj uznać za efekt przesunięcia wahadła na skali „popisowej” – jak to bywało w przeszłości – to nie wyczerpuje to już całości analizy. Jego wygrana zrodziła się bowiem z negacji całego politycznego systemu w jego dotychczasowym kształcie. I w tym sensie Nawrocki okazuje się bohaterem przypadkowym. Awatarem dużo głębszej zmiany, która zasnuła już horyzont i coraz wyraźniej się do nas zbliża.

Nie dajmy się zwieść dekoracjom starego świata, w których zmieniają się co jakiś czas drugorzędni aktorzy, ale wszystko toczy się w miarę przewidywalnie. Może się wydawać, że wkraczamy w kolejny etap wojny Tuska z Kaczyńskim, liberalnej demokracji z autorytarnym populizmem, opcji europejskiej z suwerennościową. Te wszystkie napięcia oczywiście nie znikną, pewnie wręcz będą się dalej pogłębiać. Tyle że w miarę krystalizowania się nowych politycznych podmiotowości już wyraźnie zaczęły nam się zmieniać punkty odniesienia tamtego konfliktu, aż do wyłonienia się zupełnie nowej matrycy.

Z coraz istotniejszą kwestią pokoleniową na wierzchu, rozwarstwiającymi się medialnymi ekosystemami, ewoluującymi źródłami ideowych definicji, niespotykaną dotąd płynnością politycznych postaw. Tak więc za nami ostatnie już pewnie wybory starego cyklu i zarazem prolog do właściwej rekonstrukcji systemu i prawdziwego nowego otwarcia. Tym razem już bez cudzysłowu, a tym bardziej pewności, jak to wszystko dalej się może potoczyć.