Lektura wspomnień przypomina oglądanie albumu z fotografiami. Jeśli z uwiecznionymi postaciami nie łączy nas więź emocjonalna, zdjęcia nie dokumentują spektakularnych zdarzeń bądź brakuje im artyzmu, którego moglibyśmy się złapać niczym koła ratunkowego, szybko zaczynamy ziewać. Potakujemy sennie, patrząc z niepokojem na liczbę pozostałych stron. Jest to wielce niebezpieczna forma spędzania czasu dla osób „niewtajemniczonych”. Chyba że opowiadający ma w zanadrzu „coś”: ciekawą historię, wyborną gawędę, jasny cel.
Wioletta Grzegorzewska zaprasza do literackiej wędrówki po swoim dzieciństwie i latach młodzieńczych, pozornie nie mając żadnych punktów zaczepienia. Okres spędzony w Rzeniszowie, wsi na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej, nie przypadł na czasy wojny, przełomów politycznych (nie licząc obecnego na drugim planie stanu wojennego) ani rewolucji społecznych. Rodzice autorki nie zmagali się z chorobami psychicznymi, patologiami, nie udawali się w dalekie podróże. Ot, zwykła rodzina, normalny dom, codziennie życie pegeerowskiej wsi. Ojciec, pracownik fabryki papieru, w wolnej chwili poświęca się wędkarstwu i preparowaniu zwierząt. Matka po zmianie w zakładzie Suw-Bud zajmuje się gospodarstwem, udziela się w życiu wsi. Babcia i dziadek, żyjący w zwolnionym tempie, spędzają dużo czasu z wnuczką.
Zanim się jednak obejrzymy, książka jest przeczytana, a czytelnik zamiast nudy odczuwa przyjemny niedosyt. Dlaczego? Otóż autorka z nawiązką wypełnia jedną z wcześniej wspomnianych zasad – pięknie opowiada. W sugestywny sposób kreśli wspomnienia, w których – mimo że dotyczą innego czasu i miejsca – możemy odnaleźć samych siebie. Bo dziecięce odkrycia są bardzo podobne: wyraziste, przełomowe. Pamięć dziecka jest wybiórcza, pewne przedmioty i sytuacje – wcale nie najistotniejsze z punktu widzenia dorosłego – zachowuje, inne bezlitośnie skazuje na zapomnienie. Podobnie dla autorki „Guguł” – mucha na szybie, spacer przez pola, minuty spędzone na przystanku PKS-u z czasem nabierają wymiaru magicznego. Kto z nas nie nosi w sobie takich obrazów? Czy to nie dlatego tak bardzo znajoma wydaje nam się ta przekorna i odważna dziewczynka w „przyciasnej sukience komunijnej”?
Wioletta Grzegorzewska jest poetką. Do tej pory wydała kilka tomików, m.in. „Wyobraźnię kontrolowaną”, „Parantele”, jej wiersze były publikowane w kilkunastu antologiach. Lata spędzone w Rzeniszowie to motyw powracający w twórczości autorki (choć wydany w 2012 r. „Notatnik z wyspy” opowiada o życiu na wyspie Wight, dokąd przeprowadziła się w 2006 r.). „Guguły” to druga pozycja prozatorska w dorobku Grzegorzewskiej, znajdujemy tu jednak wiele zabiegów stylistycznych typowych dla poezji, takich jak skupienie na szczegółach, porównania, rytm zdań, oszczędność formy konieczna do maksymalnego nasycenia jej treścią, celność sformułowań i nastrój.
To, co w nas zostaje z lat dziecinnych – to właśnie tytułowe „guguły”. Ten regionalizm oznaczający niedojrzałe owoce doskonale oddaje myśl, którą autorka chce nam przekazać: jesteśmy dzieckiem podszyci. W jednym z opowiadań oddaje głos ojcu: „Dziwnie jest urządzony ten świat (…) Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, już nazywają mnie starym, a przecież w środku jestem jak te guguły”. Opisywanie świata dziecka ma sens nie tylko natury wspomnieniowej. Każdy z nas pozostaje w pewnym stopniu dzieckiem. Niektóre lęki, doświadczenia, obrazy, skojarzenia, które mają źródło w dziecięcych doświadczeniach, towarzyszą nam do śmierci. Dlatego też snucie gawędy o tym, z czego wyrastaliśmy, to zadanie, które wydaje się nie mieć końca.
Pojedyncze impresje składające się na książkę Wioletty Grzegorzewskiej należy złożyć w album samodzielnie. Wyłania się z nich świat widziany oczami dziecka, w którym rzeczywistość otrzymuje ten sam status ontologiczny, co wyobraźnia. Jakże niezwykłe, świeże są przedmioty i wydarzenia oglądane z tej perspektywy: „asfalt lśnił jak skórki bakłażanów”, „kaski strażaków puszczały zajączki”, „powietrze po deszczu pachniało miąższem arbuza”. Wielką sztuką jest zachowanie realizmu dziecięcego doświadczenia bez infantylizacji. Autorka fotografuje wydarzenia z życia wsi: odpusty, święte figurki, szycie proporczyków na przyjazd Ojca Świętego, wieczornice wyskubków, czuwanie po śmierci bliskiej osoby. Nie koloryzuje – wieś jest prosta, okrutna, niedziele pęcznieją od nudy. Jej porządek opiera się na powtarzalności, do tajemnicy życia i śmierci prowadzi codzienne doświadczenie. Tam wszystko ma swoje miejsce, zostaje wpisane w pory roku i obrzędowość roku liturgicznego. Również układ opowiadań oddaje tę kolejność rzeczy – książka rozpoczyna się narodzinami małej Wioli, kończy chorobą ojca i jego śmiercią.
Wieś odgrywa ważną rolę w życiu bohaterki. Daje poczuje bezpieczeństwa, sprzyja brojeniu, jako że chaos wymaga pewnej wizji ładu. Dla niej nie ma świata poza wsią. Wszystko, co obce, nie istnieje. Wszystko, czego można dotknąć, spróbować – przestaje być obce. Takie oswajanie świata nie kończy się z wejściem w dorosłość, a dowodem na to może być cała twórczość Grzegorzewskiej. Po lekturze jej ostatniej książki można by zapytać: czy jesteśmy dzieckiem podszyci na skutek wspomnień, które tkwią żywo w pamięci, czy wspomnienia pozostają żywe, bo my do końca nie dojrzewamy, jesteśmy jako te „guguły”?
Na próżno czytelnik będzie poszukiwał gotowej odpowiedzi na to pytanie.
„Guguły” to proza dojrzała. Smakuje wybornie.
Książka:
Wioletta Grzegorzewska, „Guguły”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.