Wydarzenia, które w minionym roku skupiły uwagę świata na Afryce są pokłosiem rozpadu subsaharyjskich instytucji państwowych i nieumiejętności zastosowania właściwych narzędzi zarządzania kryzysowego. Co gorsza, początek roku 2015 nie stanowi dla tych zjawisk żadnej cezury. O ofiarach Eboli w Gwinei, Sierra Leone i Liberii oraz o kolejnych zamachach terrorystycznych w Nigerii i Kenii usłyszymy w nadchodzącym roku jeszcze wielokrotnie.

Liczba ofiar epidemii gorączki krwotocznej przekroczyła już 7000. Władze z Konakry, Freetown i Monrowii nie radzą sobie z powstrzymaniem fali zachorowań. Część analityków z globalnej Północy stwierdza otwarcie, że jedynym ratunkiem dla społeczeństw afrykańskich będzie samoistne wygaśnięcie epidemii, czyli wymarcie zarażonych i przetrwanie wyizolowanych. O pracach nad szczepionką słyszymy coraz rzadziej.

Odnotowywany przez ekonomistów wzrost gospodarczy Czarnego Lądu nie przekłada się na walkę z ubóstwem i zmniejszenie rozwarstwienia społecznego. Patologie kultury politycznej Czarnej Afryki – zwłaszcza klientelizm etniczny i korupcja – trawią młode demokracje. | Błażej Popławski

W myśleniu takim widać strach przed chorobą, czy patrząc szerzej – przed Obcym i Nieznanym oraz fatalną krótkowzroczność ekonomiczną. Kraje naznaczone przez Ebolę nie podniosą się szybko z recesji gospodarczej. Bez zwiększenia pomocy ze strony Unii Europejskiej czy USA PKB Gwinei, Liberii i Sierra Leone gwałtownie się skurczy. Za kryzysem gospodarczym podąży widmo głodu, utraty zaufania do instytucji publicznych, destabilizacji politycznej, a także większe uzależnienie od azjatyckich potęg gospodarczych. Waszyngton i Bruksela muszą zrozumieć, że jeśli w 2015 r. nie zdecydują się na intensyfikację doraźnej pomocy dla Afryki Zachodniej, to w niedalekiej przyszłości staną przed dylematem: przez długie dekady utrzymywać upadłe gospodarki czy negocjować eksport surowców afrykańskich już w Pekinie.

Drugim czynnikiem sprzyjającym destabilizacji w strefie ECOWAS jest wzrost aktywności terrorystów z Boko Haram. Ugrupowanie to dokonało w 2014 r. kilkudziesięciu zamachów bombowych i ataków na cele – zarówno wojskowe, jak i cywilne – w północnowschodniej Nigerii. W ich wyniku śmierć poniosło ponad 2000 osób. Media międzynarodowe nie nadążają z relacjonowaniem kolejnych ataków – gdy pod koniec grudnia dżihadyści zabili 33 osoby i porwali około 200 z wioski Gumsuri, w prasie zachodniej pojawiły się o tym wydarzeniu już tylko lakonicznie wzmianki. Widać jedna kampania społeczna #BringBackOurGirls, po kwietniowym ataku na Chibok i uprowadzeniu setek uczennic, dziennikarzom europejskim wystarczy.

Na naszych oczach w największym, najludniejszym i jednym z najbogatszych krajów subsaharyjskich wybucha regularna wojna domowa. Nigeria z regionalnego mocarstwa staje się kolosem na glinianych nogach, chwiejną i niepewną konstrukcją geopolityczną. Federalizm nigeryjski przeżywa największy kryzys od czasów wojny biafrańskiej. Nie jest to jednak problem wewnętrzny tego kraju. Przyszłoroczne wybory – a raczej pierwsze decyzje nowo wybranych władz – będą trudnym testem dla demokracji afrykańskiej, ustroju opartego na wizji koegzystencji różnych grup etnicznych. To, jak Goodluck Jonathan (mający największe szanse w wyścigu o prezydenturę) poradzi sobie z widmem secesji i zagrożeniem bezpieczeństwa publicznego, stanie się drogowskazem dla innych krajów i społeczeństw afrykańskich.

Demobilize_child_soldiers_in_the_Central_African_Republic
żródło: Wikimedia Commons

Świat spogląda na Czarny Ląd z coraz większym niepokojem. Groźba powstania kolejnych „afrykanistanów” zyskuje na realności. O wielu konfliktach regionalnych słyszymy w polskich mediach rzadko, co nie oznacza, że wygasają. Pogranicze Mali i Algierii – mimo wysiłków Francuzów dbających o dostawy uranu – kontrolowane jest przez Al-Kaidę Islamskiego Maghrebu. Północna część Republiki Śrokowoafrykańskiej to teren działania bojówek paramilitarnych, które wydzieliły się z Seleki – koalicji islamskiej, która przez pewien czas zdołała opanować stołeczne Bangui. Interwencja „błękitnych hełmów” nie poprawiła sytuacji w interiorze. Z kolei w Kivu trwa wojna domowa między partyzantami wspieranymi przez Rwandę, Kongo i Ugandę – rywalizacja toczy się o złoża diamentów i koltanu, rudy tantalu ważnej przy produkcji telefonów komórkowych i poszycia statków kosmicznych. W Kenii – nie tylko w centrach handlowych dla ekspatriantów i kurortach nadmorskich słynących z seksturystyki – regularnie wybuchają bomby podkładane przez somalijskich fundamentalistów z As-Szabab. Sudan Południowy – najmłodsze państwo świata – rozdarty jest przez krwawą wojnę dwóch plemion: Dinków i Nuerów, walczących o władzę i kontrolę nad eksportem ropy naftowej. Czy rok 2015 cokolwiek zmieni w tych rejonach? W to wierzą już tylko skrajni optymiści.

Przykłady kolejnych „jąder ciemności” mnożyć można bez końca. Coraz trudniej jest wierzyć w African solution to African problems w sytuacji, gdy prezydent Kenii Uhuru Kenyatta otwarcie kpi z zarzutów stawianych mu przez Międzynarodowy Trybunał Karny; gdy rządzący Zimbabwe Robert Mugabe przy aplauzie wierchuszki partyjnej namaszcza na swojego następcę żonę, Grace Mugabe; a południowoafrykańskie sądy nie potrafią wymierzyć sprawiedliwości sportowcom-celebrytom. Odnotowywany przez ekonomistów wzrost gospodarczy Czarnego Lądu nie przekłada się na walkę z ubóstwem i zmniejszenie rozwarstwienia społecznego. Patologie kultury politycznej Czarnej Afryki – klientelizm etniczny, nepotyzm, wszechobecna korupcja, nieumiejętność oddania władzy przez gerontokratów – trawią te młode, mimo wszystko, demokracje. Nieudzielenie im pomocy jest błędem globalnej Północy, za który wkrótce przyjdzie słono zapłacić.