Portret „Madonny stanu wojennego” jest prosty, ale intrygujący. Oczy spuszczone w dół, blada cera i smutek na twarzy. Dłonie złożone – a może załamane – na piersiach, między palcami orzełek. Wokół aureoli, otaczającej głowę – symboliczne rysunki: kajdanki, krata, świeczki w oknach, więzienne prycze. Przyjaciele autora, Waldemara Pernacha, rozpoznają w niej jego żonę, Marię. Ten sam ostro zakończony nos, te same kąciki ust, schodzące lekkim łukiem w dół. Pan Waldemar chciał, by postać Madonny miała w sobie również coś ze słynnych Madonn Giotta i Tycjana.

– Kiedy ją namalowałem, zaraz po wyjściu z internowania w Białołęce, ludzie potrzebowali wsparcia, pocieszenia – mówi pan Waldek – Taka była atmosfera: strachu i samotności. Nie wiem jednak, czyją patronką mogłaby zostać dziś.

Pani Maria pochodzi spod Lwowa, stąd miękki, wschodni akcent. Niechęć do władzy sowieckiej, jak mówi, wyssała z mlekiem matki – rodzice opowiadali jej, co działo się podczas wojny polsko-bolszewickiej, jako mała dziewczynka widziała wkroczenie wojsk sowieckich do rodzinnego miasta.

Pan Waldek nie miał takich doświadczeń. Pochodzi z warszawskiego Bródna. Jemu komunizm nie podobał się… ze względów estetycznych. – Komunizm jest po prostu brzydki – tłumaczy. Panuje w nim szczególny zapach. Zapach biedy.

W poglądach politycznych są bezkompromisowi. Tak było za czasów PRL i jest tak do dziś. Zawsze głęboko zaangażowani, w końcu lat siedemdziesiątych działali w ruchu KOR-owskim. Potem w swoich zakładach pracy zakładali „Solidarność”. Nawet po internowaniu męża, pani Maria nie miała wątpliwości, że nie podpisze deklaracji zrzeczenia się członkowstwa w „S”. Straciła za to pracę, ale pan Waldek powiedział: Dobrze zrobiłaś. Po stanie wojennym wciąż w konspiracji, wydawali drugoobiegową „Bazę”. Pomagali uciekać Henrykowi Wujcowi, gdy ścigała go milicja. Przechowywali go u siebie w domu. Wydaje mi się, że to było wczoraj – mówi pani Maria.

Należą do tych ludzi, których nie dopuszczono do obrad przy Okrągłym Stole, bo byli zbyt radykalni, żeby dogadać się z PZPR. Wtedy mówiono, że w PZPR są twardogłowi i liberałowie, a w „Solidarności” – radykałowie i umiarkowani. Obrady prowadzili „liberałowie” i „umiarkowani”. Dla ludzi takich, jak Pernachowie, nie było miejsca.

Wcześniej, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, byli niemal w centrum wydarzeń. Oboje, jako młodzi inżynierowie, mieli przed sobą dobrą przyszłość. Ona pracowała w Państwowym Instytucie Metrologii, on w Hucie na Żoliborzu. Ona miała pisać doktorat. On zajmował stanowiska. Tylko mieszkania nie mogli dostać, bo pan Waldek odmawiał wstąpienia do partii. – Dlaczego ty nie chcesz wstąpić do partii, przecież daliby ci mieszkanie – mówili mu koledzy. A on odpowiadał: do partii nie wstąpię. A mieszkanie i tak sobie kupię – zobaczycie. Wkład do mieszkania lokatorskiego wygrał niedługo potem na loterii. – To był pierwszy krok do niezależności – od rodziny, a potem w ogóle – wspomina pani Maria. Mieszkanie dostali w dziesięciopiętrowym bloku, niestety na parterze. – Ale to nic nie szkodzi, dom jest położony na wzgórzu i widok mamy taki, jakbyśmy mieszkali w willi – mówi pani Maria.

Rok „Solidarności” był dla nich początkiem nowej Polski. Stan wojenny – wielkim ciosem.

Pierwszy dzień stanu wojennego pamiętają bardzo dobrze.

– Poza tym – pani Maria wyjmuje plik kartek – od pierwszego dnia stanu wojennego pisałam pamiętnik. Jestem zwykłym inżynierem, zupełnie nie umiem pisać. Ale zapisywałam wszystko, tak dobrze, jak umiałam. Dzień po dniu.

13.12.81 Niedziela

Wprowadzono znienacka stan wojenny. Rano wszystkie telefony rozłączone. Radio nadaje muzykę Chopina przeplataną odezwą W. Jaruzelskiego i informacjami na temat powołania WRONy (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego). Od rana po Warszawie jeżdżą czołgi, chodzą patrole wojskowe, ZOMO, MO. I są internowani lub aresztowani przez SB.

– Tak, pamiętam – wtrąca się pan Waldek – przybiegł do nas sąsiad, krzycząc: Panie, czołgi jadą! Jakie czołgi – pytam? Przeciw komu? Okazało się, że tylko nasze czołgi, bo wroga nie było widać.

Czołgi stanęły niedaleko mieszkania Pernachów – na Podleśnej. Mimo zakazu ruchu, panu Waldkowi udało się pojechać na Mokotowską, pod Region Mazowsze. Pod budynkiem zgromadził się tłum. Patrzyliśmy jak, jak milicja wyrzuca przez okna sterty dokumentów, książki, a nawet biurka. Ludzie krzyczeli: faszyści! Gestapo!

W południe przyszedł do ich mieszkania ojciec pani Marii. – Kazał nam natychmiast wyrzucać wszystko, co się dało – bibułę, nielegalne ulotki i plakaty. – Stary konspirator – śmieje się pani Maria – ale posłuchałam go i wyniosłam wszystkie nielegalne materiały do sąsiadki, na szóste piętro.

Dwa dni później, piętnastego, rzeczywiście przyszła rewizja. Nic już nie znaleźli.

Pod klatką pojawili się tajniacy. Do nikogo nie pukali. Sprawdzali, kto wchodzi i wychodzi z ich mieszkania.

Siedemnastego UB wróciło. Pani Maria była akurat u sąsiadki, na dziesiątym piętrze. Nie zdążyłam się rozebrać – pisała w swoim pamiętniku – jak wpadł Michałek i zdyszany wykrztusił: „Przyszli po tatusia”. Zdążyłam powiedzieć: „To niemożliwe, jakaś pomyłka” i zjechałam na dół. Niestety Waldka już nie było, Ania latała przestraszona po mieszkaniu. Czekałam w ubraniu prawie całą noc. Nad ranem pozbierałam się, dałam śniadanie dzieciom i poleciałam na Żeromskiego na Komendę.”

– Potem się okazało, że tak naprawdę to żonę mieli internować a mnie wzięli przez pomyłkę – śmieje się pan Waldek. – No tak – podchwytuje pani Maria – Podczas rewizji zapytali męża, co łączy go z Henrykiem Wujcem, a on na to: „nie mnie tylko żonę”. No, wyobrażacie sobie coś takiego?

Pan Waldek trafił do Białołęki. Na początku nikt mu nie ufał. Większość działaczy „Solidarności” była internowana w nocy z 12 na 13 grudnia. Panowało przekonanie, że jeśli kogoś przywieziono później, to był kapusiem. Pan Waldek tłumaczył, że pod domem kręcili się tajniacy, widocznie zastawiali kocioł na Wujca lub Bujaka. Podejrzliwie traktowano także opowieść o jeżdżeniu po Warszawie samochodem trzynastego grudnia.

Z czasem ludzie zmienili o nim zdanie. – To dobry, sympatyczny, spokojny człowiek – miał powiedzieć później pani Marii Tomasz Łubieński, który siedział z Pernachem w jednej celi – maluje wszystkim portrety.

Rzeczywiście, spod ręki pana Waldka wychodziły podobizny kolegów z celi, złośliwe rysunki wyśmiewające władze i autoportrety. Rysował czym się dało i na czym się dało. Bez tego nie mógł się obejść – maluje od dziecka. Kiedy był małym chłopcem, matka woziła go na wieś, do wuja. Godzinami włóczył się po okolicy, albo leżał przy piaskowej drodze, prowadzącej do dawnego dworu szlacheckiego. Wzdłuż drogi rosły stare, piękne topole. Kiedy drogą przejeżdżały pojazdy, wzniecały tumany kurzu, który leciał w górę, do słońca. Mały Waldek podnosił głowę i zachwycał się kolorami, którymi kurz mienił się w promieniach słońca.

A tymczasem starali się uprzykrzyć białołęckim strażnikom i towarzyszącym im ubekom życie. I jakoś wytrzymać monotonne siedzenie w celi, które, jak mówi pan Waldek polegało głównie na … siedzeniu. Śpiewali pieśni patriotyczne i kolędy ze zmienionymi słowami:

„W noc grudniową o północy dekret ogłoszono Narodowi wojnę wydał ślepy ze swą WRON-ą…”

– ryczeli na całe gardło. Protestowali, gdy kogoś zabierano na przesłuchanie, hałasując, czym tylko się dało. Walili garnkami w żelazne ramy łóżek, krzyczeli. Przez okno wykrzykiwali słowa przemycanych homilii księdza Popiełuszki. Stroili sobie żarty z ubecji. Szczura, który mieszkał razem z nimi, nazwali Wojtek, jednak upierali się, że nie ma to związku z żadnym generałem. W odpowiedzi na namowy, by wzięli paszporty i emigrowali, zgadzali się, że owszem – mogą emigrować, ale do Rumunii. Rumunia to przecież kraj socjalistyczny, równie dobry, jak każdy inny…

– Ale takie opowieści często przekonują ludzi, że stan wojenny to była zabawa – poważnieje pan Waldek. – Że tak naprawdę mieliśmy niezły ubaw, uciekając przed ubekami, robiąc sobie z nich żarty. Że było tak „fajnie”, wesoło w naszym „najweselszym baraku”. No… fajnie nie było. W celi – szron na ścianach, że można było palcem pisać. Robactwo w jedzeniu, ten szczur pod podłogą.

I strach.

Pani Maria była w tym czasie sama z dwojgiem dzieci. Przez pierwsze pół miesiąca nie wiedziała, gdzie jest mąż. Chociaż od razu wysłał żonie z Białołęki list – żeby się nie martwiła. List dotarł dopiero dwa tygodnie później. Te dwa tygodnie były prawdziwym koszmarem. Szukała go wszędzie. Codzienne wizyty na komisariacie, w pałacu Mostowskich, w kościele Świętego Marcina, gdzie działał komitet pomocy rodzinom internowanych.

Nikt nic nie wiedział. Myślała, że go zabili.

Za dnia przychodzili do niej przyjaciele i rodzina. Zajmowali się dziećmi. Noce były samotne i puste.

Wigilia – straszny dzień w tym roku. ¬– pisała w notatce z 24 grudnia – Sławek załatwił choinkę i łakocie dla dzieci. Poleciałam na Żeromskiego. Znów mnie trzymali ponad godzinę, żeby powiedzieć, że nic o Tobie nie wiedzą. W związku z tym na Komendzie oświadczyłam, że zgłaszam oficjalnie zaginięcie człowieka. Nie chcieli przyjąć, mówiąc, że mąż jest internowany, a gdzie jest tego nie wiedzą. Poleciałam do „Marcina”. Dowiedziałam się, że Daniel Olbrychski jest w Białołęce i że ma wrócić około 16-tej z pełnymi listami. Wrócił o 18.00. Ciebie na liście nie było. To mnie podłamało. Wróciłam do domu o 19-tej. Tej nocy wypłakałam się po raz pierwszy. Nerwy puściły.

Dopiero wieczorem, w sylwestra, do domu Pernachów zapukał Tomasz Łubieński, którego tego dnia wypuszczono. Do drugiej w nocy, nie zważając na godzinę milicyjną, chodził po całej Warszawie, odwiedzając wszystkie jedenaście rodzin swoich kolegów z celi, roznosząc dobre wiadomości. Są w Białołęce. Żyją. Obejmują Was.

Zobaczyła się z mężem po pierwszym stycznia. Rytm następnych miesięcy wyznaczały kolejne wizyty w więzieniu. Przygotowywanie paczek. Przemycanie znaczków „Solidarności”, homilii Popiełuszki, nielegalnych druków. – Nazywano ją „Heroiną Białołęcką” – śmieje się pan Waldek.

Zwolniono go dopiero 16 sierpnia 1982 roku.

– Wyszedłem. I nagle poczułem, że jestem cholernie zniewolony. Idę wzdłuż murów więzienia, widzę faceta w rękawiczkach zamszowych, siedzi w kabriolecie, dwie dziewczyny roześmiane. Piękna pogoda, koniec sierpnia. A chłopaki nadal tam siedzą. Za co? Po co? Łzy mi ciekły na całego. Pełna gorycz.

Zaraz po wyjściu z Białołęki zaczął działać w organizacjach pomocy internowanym.

Któregoś dnia miał niezwykłe spotkanie. Podczas mszy w intencji internowanych w kościele Wizytek wywołał go na zewnątrz jeden z ministrantów. Powiedział, żeby iść na górę, bo ktoś chciałby się z nim zobaczyć. – Idę, a tam, na tle jasnego okna stoi jakaś postać w sutannie. Mówię zupełnie jak malarz amator – uśmiecha się pan Waldek. – I widzę, jak ta postać wyciąga do mnie rękę i przedstawia się: Popiełuszko. To był ksiądz Popiełuszko. Rzuciłem się mu w ramiona, w końcu to jego homilie krzyczałem z okna w Białołęce przez tyle miesięcy.

– Ksiądz Popiełuszko powiedział: Trzeba w końcu namalować tę Madonnę. Madonnę stanu wojennego. To był impuls.

– Poczekajcie, coś wam pokażę – mówi pan Waldek i idzie do małego pokoju.

Pan Waldek niesie obraz– na razie to jeszcze nie Madonna, ale pierwszy z cyklu obrazów nazywanych przez niego Białołęckimi. Namalował je z inspiracji kolegów po wyjściu z więzienia.

Cały dom Pernachów pełen jest obrazów z różnych momentów ich wspólnego życia. Jest portret pani Marii, na którym, trzymając w ręku biały kwiat, odwraca się do widza z zalotnym spojrzeniem. Są także portrety dwojga ich dzieci: Maćka i Anki, a z najmniejszych obrazków uśmiechają się okrągłe buzie wnuków. Na sztalugach stoi nieskończony jeszcze obraz, przedstawiający tańczących górali.

Jednak obrazów Białołęckich nie ma wśród wiszących na ścianach. Jak mówią, byłoby im z nimi zbyt smutno. Stoją więc w najmniejszym pokoju, upchnięte za szafą, stłoczone pod rolkami papieru toaletowego.

– To msza, widzicie – mówi, wycierając ramę chusteczką higieniczną z kurzu – przychodził do nas ksiądz i odprawiał mszę przy ołtarzu zrobionym ze stołu nakrytego ręcznikiem. A tu chodzimy po spacerniaku – ludzie są okryci różnymi szmatami, kocami. Nie wszyscy zdążyli zabrać z domu ciepłe ubranie, gdy ich zabierano. Tu jest wigilia. Choinkę mieliśmy z kawałka zielska, ozdobionego złotym papierkiem. Widzicie, jakie smutne twarze?

– One wszystkie mają jedną wadę. Powstawały z inspiracji moich kolegów, lecz także pod ich presją. Siedzieli nade mną i mówili: namaluj jeszcze mnie. A księdza? A Henia Wujca? Przez to kompozycja straciła na dynamice. Ja chciałem namalować jakąś syntezę tego, przesłanie, a nie konkretnych ludzi, konkretne zachowania. W takiej postaci obrazy są świadectwem trudnych czasów, dokumentem.

Malowanie nie było łatwe, ani oczywiste. Farby, w reglamentowanych ilościach, mogli dostać tylko zawodowi plastycy. Jednak zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie: koledzy przemycili farby z… Rosji. Nie było też płócien. Tu z pomocą przyszła matka pana Waldka. Oddała im kilkanaście grubych, lnianych obrusów.

W końcu Pan Waldemar pokazuje nam ostatni obraz, największy – Madonnę.

Obraz ma wysokość około półtora metra i jest szeroki na metr. Musiała być duża, żeby ludzie dobrze ją widzieli. Swego czasu wisiała w kościele. Ksiądz Popiełuszko patrzył, jak powstawała i doradzał. Doradził na przykład, by w aureoli Madonny pojawił się powtarzający się znak Polski Walczącej.

Wtedy namalowanie Madonny stanu wojennego nie wydawało się niczym dziwnym. Istniała przecież tradycja malowania Madonn – w czasie zaborów, a w bliższych czasach – podczas okupacji, albo w obozach, takich, jak Ostaszków i Starobielsk. Rada Internowanych rozpisała nawet konkurs na Madonnę. Powstało bardzo wiele obrazów. Wygrał ktoś z wykształceniem plastycznym. – Ale – mówi Pan Waldek – nie chciałbym się chwalić, jednak mój obraz ma tę wartość, że jako jeden z nielicznych, jeśli nie jedyny, namalowany został przez człowieka, który naprawdę przeżył internowanie.

Swego czasu, jeszcze przed zakończeniem stanu wojennego, cykl wystawiany był w kościołach, w prywatnych mieszkaniach, w tajnych świetlicach. – Ludzie tłoczyli się, podziwiali, mówili, że namalował ją w Białołęce jakiś święty człowiek… – śmieje się pan Waldek. Taka była wtedy atmosfera.

Przez pewien czas obraz wisiał na zakrystii u księdza Jana Sikorskiego – duszpasterza białołęckiego. Potem organizowano jeszcze wystawy okolicznościowe: na drugą, piątą, piętnastą rocznicę 13 grudnia 1981. W końcu obraz trafił do kościelnej piwnicy. Stamtąd zabrał ją pan Waldek: – Pomyślałem, że jeśli ma gdzieś niszczeć, to już lepiej u mnie w domu.

W latach dziewięćdziesiątych do państwa Pernachów zgłosił się jeszcze Ośrodek „Karta”. Obrazy opisano, sfotografowano, miniatury umieszczono nawet na jakiś czas w Internecie.

A dziś stoją za szafą – mówi pan Waldek – nikt się już nimi nie interesuje. Dlatego są takie zakurzone. Przez kilkanaście lat nikt nawet do nich nie zajrzał.

Czas Madonny minął.

A przecież – dla państwa Pernachów – stan wojenny w jakimś sensie nigdy się nie skończył.

Czym był 22 lipca 1983 roku? Wtedy nikt nie zwrócił uwagi na tę przewrotną datę. – I tak już wcześniej przestaliśmy się przejmować jakimikolwiek nakazami, czy zakazami władzy, wprowadzonymi na czas stanu wojennego – mówi pani Maria.

Dla Pernachów stan wojenny trwał jeszcze długo potem, aż do 1989 roku. Nadal trzeba było się ukrywać. Nadal trwała konspiracja. Do dziś mają wrażenie, że stan wojenny zamknął ludziom usta, że coś przerwał – i że już nigdy później Polacy nie mówili tak zgodnie, ani tak swobodnie. W latach dziewięćdziesiątych dotknęła ich także inwigilacja prawicy. Odrzucenie, podczas obrad Okrągłego Stołu, zmieniło się w późniejszych latach w poczucie zupełnego odsunięcia na margines.

– Na marginesie znalazł się pewien punkt widzenia – podkreśla pan Waldek. Punkt widzenia, zgodnie z którym stan wojenny był walką komunistów z Polakami. Pokazujący, jakim nielogicznym i irracjonalnym systemem był PRL. Że bezkompromisowa walka z władzami PRL wpisywała się w walkę niepodległościową, która w Polsce trwa od lat.

A dziś?

– Raczej nie wspominamy. Na ogół żyjemy bieżącymi sprawami, w które jesteśmy zaangażowani. Tylko czasem, jak kumple przyjdą, ktoś pyta – a pamiętasz? Cały czas jeszcze żona przygotowuje przyjęcia „białołęckie”, na rocznice. Robi chleb ze smalcem, pierogi. Siedzimy i knujemy dalej, co tu zrobić, żeby to wszystko się poprawiło.

Aleksandra Łapkiewicz, Karolina Wigura