Łukasz Kowalczyk

Nieszczęśliwi rewolucjoniści albo o pożytkach ze złego tłumaczenia

Tytuł filmu w oryginale brzmi „Revolutionary Road”. W naszych kina wyświetlany jest jako „Droga do szczęścia”.

Złośliwy psikus tłumaczeniowy uczyniony znaczącej grupie kinomanów. Pokrzepieni brzmieniem tego tytułu, upewnieni co do charakteru obrazu jego szeroką dystrybucją i znęceni nazwiskami odtwórców głównych ról (Kate Winslet jako April, Leonardo di Caprio jako Frank), nie zwracają uwagi na to, kto reżyserował (Sam Mendes) i idą do kina, licząc na sequel „Titanica” z happy-endem. Sporo ich i na rachubach zawodzić się muszą znacznie, sądząc po liczbie osób, która wyszła w trakcie projekcji.

Czy warto bronić tej semiotycznej łobuzerki? Jeśli tytuł zmieniono, by w trzech słowach wyjaśnić, o czym jest film, by wskazać, że głównym pożądaniem bohaterów jest tytułowe szczęście, a głównym zajęciem szukanie drogi, którą można doń dotrzeć i starania by się na niej nie zagubić – to zdecydowanie lepiej było pozostać przy tytule oryginalnym. Tytule będącym po prostu nazwą ulicy nudnego amerykańskiego przedmieścia, na którym decydują się zamieszkać April i Frank. I przy której mieszkają aż do zaskakującego nas (i chyba ich) końca. Ulicy przedmieścia, gdzie doznają antytezy rewolucji – dławiącej małej stabilizacji amerykańskich lat 50-tych. Gdzie szydzą z sąsiadów, brzydszych i mniej samoświadomych, ale płynących wraz z nimi na tych samych, toksycznych obłoczkach American dream. Gdzie dojrzewają do próby dokonania Wielkiej Życiowej Zmiany: przeniesienia się do obiektu westchnień każdego wrażliwego amerykańskiego chłopaka, który – podobnie jak Frank – brał udział w meczu finałowym największego wyjazdowego turnieju amerykańskiej wojskowości, do Paryża.

Ale jeśli chodziło o co innego – o zaznaczenie, że wbrew oryginalnemu tytułowi ani April, ani Frank nie pragną wkraczać na drogę rewolucji, lecz zaznać po prostu osobistego bonheuru, że nie są w głębi duszy gotowi za Wielką Życiową Zmianę zapłacić żadnej praktycznie ceny, niczego poświęcić, i chcieliby odnaleźć sens i zgubić bezsens, nie wyrzekając się żadnej z konstytucyjnych podwalin ancien régime’u – wtedy zgoda. To był dobry powód żeby film przemianować.

Ale wystarczy o tytule. A o filmie wiele pisać nie będę. Pójść trzeba i zobaczyć. Bo warto.
Lata 50-te plastycznie ukazane, gra aktorska dobrej próby, zdjęcia inteligentne, muzyka dobrana gustownie.

Tylko nie radzę sugerować się głosami, że w tym filmie Mendes coś nowego mówi, coś „obnaża”. Mizerię żywota poddanego konwencji, społecznym oczekiwaniom i przymusowi Systemu, versus słabość ducha tych którzy buntują się i próbują wieść samoistny żywot podobno miałby tu reżyser obnażać. Ale toż to obnażone stoi, za przeproszeniem, od wieków! Pozostawienie tego obnażonym wydaje się być punktem honoru dla większości wybitnych twórców. A usytuowanie tego toposu w prowincjonalno-podróżniczym kontekście to też nie Mendesa innowacja. Jak ktoś nie wierzy – niech sióstr Prozorow zapyta.

Film:
Droga do szczęścia (2008), reżyseria: Sam Mendes; data polskiej premiery: 30.01.2009.

* Łukasz Kowalczyk,
radca prawny.