0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > JASINA: Prawie arcydzieło....

JASINA: Prawie arcydzieło. O „Inglorious Bastards” Quentina Tarantino

Łukasz Jasina

Prawie arcydzieło („prawie” nie robi żadnej różnicy…), czyli o „Inglorious Bastards” Quentina Tarantino

Przyznam się bez bicia, że moja miłość do filmów Tarantino to stosunkowo młode zjawisko. Tarantinomania, jaka przytrafiła się innym młodzieńcom w okolicach 1993 i 1994 roku, z jakichś powodów mnie ominęła. A właściwie nie z „jakichś”. Po prostu nie obejrzałem „Pulp Fiction” (sam film zobaczyłem dopiero po latach w telewizji, ale kontekst był już zupełnie inny).

Później jednak nastało nowe tysiąclecie, a wraz z nim kolejne filmy p. Quentina. Po pierwszej części „Kill Billa” wyszedłem z kina (skądinąd obskurnego) oczarowany. Po drugiej było podobnie, a projekcja „Sin City” wprowadziła moją filmową podświadomość w rejony nowych doznań. „Death Proof” także było znośne. Na „Inglorious Bastards” czekałem więc z niepokojem. W rzeczonym filmie Tarantino miał bowiem wziąć na warsztat historię, co napawało lękiem i nowymi nadziejami.

A zatem poszedłem do kina i spędziłem w nim godzin trzy, na amerykańsko-niemieckiej monumentalnej produkcji. Odczucie estetyczne było doskonałe, należy mu się jednak racjonalizacja i próba podsumowania dzieła.

Konstrukcja filmu Tarantino jest dość prosta. Kilka aktów. Różnorodne wątki powiązane ze sobą przez kilka postaci i próbę zamachu na przywódców III Rzeszy organizowaną niezależnie przez ukrywającą się francuską Żydówkę i siatkę OSS. Pozornie to samo co w „Misji specjalnej” Janusza Rzeszewskiego, ale jednak lepiej przyrządzone.

Mamy tu i dziwaczny oddział mścicieli mordujących hitlerowców złożony z amerykańskich i niemieckich Żydów, i sceny okrucieństwa, i niemiecką aktorkę-szpiega (w tej roli Diane Kruger), Brada Pitta i jego niezrozumiały akcent z amerykańskiego Południa oraz SS-mana Landę (granego przez Christophera Waltza, który swego czasu pokazał się m.in. w filmach Zanussiego „Życie za życie” i „Brat naszego Boga”) – erudytę, mówiącego doskonale w każdym europejskim języku, mordercę marzącego o Medalu Honoru, posiadłości na wyspie Nantucket i dogadaniu się z Aliantami. Wszystko okraszone bogatą i wystawną dekoratywnością, rubasznymi dowcipami i minimalną dawką psychologii. Jakby skrzyżowanie „Pulp Fiction” i „Dawno temu w Ameryce”. Robotę reżyserską określić można jako Tarantinowską próbę stania się Viscontim i George’em Cukorem naraz co jest miłym pomysłem.

Estetyka „nowego” Tarantino jest momentami przytłaczająca. Jaskrawość komiksowej kolorystyki dominuje choćby w „bauhasowskich” wnętrzach kina i sekwencji koktajlu przedpremierowego zaaranżowanej do muzyki Davida Bowie. Paryż przypomina rzecz jasna dekadencką stolicę z lat dwudziestych z dodatkiem mundurów SS.

Tarantino jest człowiekiem kochającym historię kina i stare filmy. To nieodrodne dziecko amerykańskich kanałów telewizyjnych powtarzających bez przerwy klasykę oraz wypożyczalni kaset wideo, w których pracował. Cytatów mamy tu co nie miara. Są westerny Sergia Leone z ich głębokimi poruszeniami i muzyką Morricone, jest porównanie urody jednej z bohaterek filmu do Danielle Darieux (w czasie wojny francuskiego symbolu seksu, której zasyłam ukłony i życzę stu lat!). Zagadnienie rywalizacji z Hollywood w dziedzinie produkcji filmowej wydaje się jednym z głównych zainteresowań Josepha Goebbelsa i Adolfa Hitlera. Centralnym wydarzeniem jest zaś… premiera filmu przypominającego raczej produkcje amerykańskie niż autentyczne niemieckie fabularne propagandówki. Bohaterowie prowadzą ze sobą rozmowy o filmach, a tych, którzy się na kinie nie znają, jest zaledwie kilku. Znajomość historii kina wydawać się może w wypadku filmu Tarantino czymś nieodzownym. Nawet obsadzenie w epizodycznej roli Winstona Churchilla zapomnianego już gwiazdora z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Roda Taylor a(m.in. „Ptaki” Hitchcocka i „Zabriskie point” Antonioniego) świadczy o miłości autora do ramotek.

Film Tarantino to zabawa kinem za ciężkie pieniądze i z międzynarodową obsadą. O ile jednak wcześniejsze dzieła można było uznać wyłącznie za filmy amerykańskie, popularne w Europie z uwagi na nasze skrywane kompleksy wobec braci zza oceanu, „Inglorious Bastards” jest fragmentem kina światowego. Uwaga dla historyków: proszę o poskromienie komentarzy dotyczących związków filmu Tarantino i historii III Rzeszy. Wiem, że to wszystko nieprawda. Ale czyż wersja Quentina T. nie była fajniejsza?

Film:

„Inglorious Bastards” (Bękarty wojny), reż. Quentin Tarantino. Polska premiera: 11 września 2009.

* Łukasz Jasina, doktorant, pracownik Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ
(34/2009)
7 września 2009

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj