Łukasz Bertram

Fałszywe zezwierzęcenie, czyli cywilizacja władców much

Porównując ze sobą różne recenzje powieści Williama Goldinga „Władca Much” oraz jego klasycznej filmowej adaptacji Petera Brooka, łatwo zauważyć, iż często używanym kluczem interpretacyjnym jest antynomia cywilizacja – dzikość oraz człowiek – zwierzę. W degrengoladzie grupy chłopców na bezludnej wyspie doszukuje się wizji regresu jednostek ludzkich do poziomu agresywnych zwierząt, zajętych jedynie prostą walką o przetrwanie. Autor recenzji filmu Brooka zamieszczonej w roku 1964 w „Kinematograph Weekly” pyta, jak głęboko wystarczy podrapać chłopca, by znaleźć pod spodem drapieżne zwierzę. Adam Garbicz zastanawia się natomiast nad tym, w jaki sposób Golding odsłonił w człowieku pierwotne zło, jego brutalną, zwierzęcą naturę. Może jednak ani książki, ani filmu nie należy rozmieć tylko w taki sposób?

Czy zwierzęta posiadają religię? Czy posiadają mitologię? Obrzędy związane z dwoma wyżej wymienionymi zjawiskami? Hierarchię społeczną umożliwiającą przekazywanie rozkazów torturowania i mordowania? Jakie refleksje nasuną się, gdy odniesiemy te pytania do grupy chłopców przedstawionych przez Goldinga, a następnie Brooka na bezludnej wyspie? Zauważymy wówczas, że „zwierzęcość” i „dzikość”, którymi tak łatwo szermowali recenzenci, jawić się mogą jako heurystyczny wybieg skrywający wyjaśnienia jeszcze bardziej dla nas nieprzyjemne.

Cytowany wyżej recenzent „Kinematograph Weekly” nazywa Ralpha oraz Prosiaczka chłopcami, „którzy do końca zachowali postawę człowieka cywilizowanego”. Ale czy plemię Jacka to zwierzęta, czy jego członkowie wyparli się kultury? Wręcz przeciwnie, grupa ta okazuje się w istocie społecznością nieźle zorganizowaną. Jest tu przywódca – w jednej ze scen filmu ukazany jest on modelowo jako władca siedzący na tronie – wydający swym podwładnym rozkazy, które spełniane są bez szemrania. Jego rządy wspierają się na wyspecjalizowanym zbrojnym ramieniu – chłopcach z chóru, posiadających broń i desygnat ich przynależności w postaci odmiennego ubioru. Ale jeszcze istotniejszym powodem, dzięki któremu Jack zdołał uzyskać tak daleko idący wpływ na towarzyszy niedoli, jest swoisty rodzaj ideologii, w której centralnym motywem jest zagrożenie przez „bestię”, obcego, zewnętrznego wroga. Zwierzę nie boi się tego, co nie istnieje. Chłopcy natomiast zdołali stworzyć legendę o potworze, celowo podsycaną przez sprytnego Jacka widzącego w niej narzędzie do skupienia przerażonych rozbitków pod swoimi opiekuńczymi skrzydłami „silnego człowieka”, zintegrowania ich wokół ich własnych lęków i zagubienia w świecie. Ktoś może powiedzieć: dwóch chłopców widziało zwłoki pilota, które w sytuacji ogromnego napięcia rzeczywiście można było wziąć za rzecz pochodzenia nadprzyrodzonego. Ale nawet jeśli taka materialna, funkcjonująca na zasadzie bodziec – reakcja przesłanka była obecna, to wszystkie jej następstwa absolutnie nie mieściły się już w porządku zwierzęcym. Głowa świni – symbol ofiary i strachu, religijny bałwan, ostrzeżenie dla poddanych – jest wytworem par exellence kulturowym. Jest sztandarem i ołtarzem. Symbolem takim samym jak koncha Ralpha z tym, że wyraża inne wartości. Warto zauważyć, że zarówno rzekomo „dzikie”, jak i ponoć jedyne „cywilizowane” plemię równie chętnie używają przedmiotów – takich jak służące do rozpalania ogniska okulary Prosiaczka. Zmienia się więc ich zastosowanie, ale nie odrzuca.

Samo ognisko jest równie ważnym tropem. Plemię Jacka podtrzymuje ogień, ale już nie jako środek do wzywania pomocy. Wokół ogniska odbywają się obrzędy, umalowani w rytualne wzory chłopcy tańczą i wpadają w trans, a na koniec zabijają jednego ze swoich, nieświadomi tego, że niesie im prawdę o bestii. Rzecz jasna to morderstwo dałoby się jeszcze w jakiś sposób podciągnąć pod „zezwierzęcenie” – mamy tu bowiem strach przed czymś wybiegającym z lasu, mylnie wziętym za bestię. Zabójstwa Prosiaczka natomiast nie da się już interpretować w ten sposób. Chłopiec, który zrzucił na swego kolegę głaz, uczynił to z premedytacją, nie będąc w żaden sposób zagrożonym. Co go do tego pchnęło? Może był to impuls, idiotyczny, gówniarski wybryk? A może – irytacja kaznodziejskim tonem Prosiaczka głoszącego prawdy i wartości, które utraciły relewancję w plemieniu Jacka i w związku z tym należało je wyeliminować, by zachować jego „czystość”? Podobnie jest z pościgiem za Ralphem – doskonale zorganizowaną operacją, której celem jest zabicie „innego”, wroga, kogoś z obcego plemienia, wyznającego inne wartości, stanowiącego zagrożenie nie dla fizycznej egzystencji chłopców z plemienia Jacka, lecz dla ustalonej w owej społeczności hierarchii władzy.

Wszystkie elementy zdają się świadczyć o tym, iż na wyspie Władcy Much nie mamy do czynienia z dychotomią cywilizacja – zezwierzęcenie, lecz ze starciem, z zachowaniem wszelkich proporcji, dwóch modeli społeczno-kulturowych. To prawda: Ralph i Prosiaczek próbują przeszczepić na nowy grunt oficjalne zasady teoretycznie rządzące anglosaskim społeczeństwem. Ale Jack i jego poplecznicy nie są bestiami, zwierzętami. Zwierzęta nie mają bogów i nie wymierzają sobie kar. Jack dał swym poddanym bestię i chłostę. Stał się przywódcą społeczeństwa, bohaterem kulturowym stanowiącym nowe prawo, prawo siły, hierarchii, posłuszeństwa i strachu. Stał się despotą kierującym niewolnikami. W związku z tym pojawia się kolejne zagadnienie. Co zainspirowało Jacka do stworzenia nowego modelu ułożenia stosunków na wyspie? Na pewno ogromną rolę odgrywała jego osobista ambicja i żądza sprawowania przywództwa. Ale czy tylko? W jednej z pierwszych scen filmu, gdy pojawia się na czele chłopców z chóru widać, że grupa ta już wyraźnie odcina się od reszty. Uważa się za lepszych, mądrzejszych, bardziej uprawnionych do posiadania władzy i przywilejów. Noszą określone stroje, zachowują się w określony sposób. Nie ma wątpliwości, że wynieśli to ze szkół, z instytucji umieszczonych również w samym środku cywilizowanego brytyjskiego społeczeństwa, które było jeszcze społeczeństwem kolonialnej metropolii. A masowe morderstwo, zaślepiająca rozsądek ideologia, budzenie nienawiści strachu przed obcym, pogarda, sztywna, despotyczna hierarchia? Może mamy to odnieść do sfery starożytnych satrapii? Czy trudną do obrony dystynkcję człowiek cywilizowany – zwierzę można ewentualnie zastąpić dychotomią człowiek XX wieku – człowiek starożytnej Persji? Książka została napisana w roku 1954. Od śmieci Hitlera upłynęło dziewięć lat, od zgonu Stalina rok.

To nie niedobór kultury, lecz ona właśnie, w określonej konfiguracji elementów, rzecz jasna w połączeniu z indywidualnymi cechami oraz wpływem niecodziennych, ekstremalnych warunków środowiska, doprowadziła do tragedii na wyspie. Oczywiście, możemy tu w jakimś sensie mówić o pewnych tendencjach „zdziczenia” czy „zezwierzęcenia”, żeby do końca nie utonąć w odmętach kulturowego relatywizmu. Błędem jest uważać za jedyne przejawy cywilizacji postawę Ralpha i Prosiaczka, maniacko trzymających się symbolicznej konchy. Jest to radykalnie posunięty europocentryzm, który w innych rozwiązaniach chce widzieć zwierzęcość. Jest to również podwójna skleroza – raz, że nie pamiętamy, iż zwierzęta nie dysponują tym, czym, jak mi się wydaje, dysponowali chłopcy, dwa, że nie pamiętamy, przed czym owi chłopcy uciekli. Może więc Golding właśnie to miał na myśli, może wcale nie chciał pokazywać, jak odizolowani chłopcy wypierają się cywilizacji, tylko jak ją, w małej skali, odtwarzają. Bo przed czym chłopcy uciekali? Przed bijatyką cywilizowanych dorosłych, którzy, napędzani kulturą zaczęli bić się kijami. Atomowymi.