Szanowni Państwo, przed nami druga część wesołego tematu (Groźny śmiech demokracji?). Tym razem ważny staje się jeszcze jeden kontekst – ewolucyjne i biologiczne pochodzenie śmiechu. Nadal rozmawiamy jednak o jego roli w demokracji. Światowej sławy naukowcy, socjolog Jonathan H. Turner i historyk Robert Darnton – w nawiązaniu do tez Alaina Finkielkrauta – specjalnie dla „Kultury Liberalnej” prezentują swoje poglądy na temat śmiechu i jego funkcji społecznej. W „Szybkim komentarzu” za naszym pośrednictwem także Thomas Scheff i Quentin Skinner odpowiadają na argumenty Finkielkrauta, zawarte w wywiadzie opublikowanym w „Kulturze Liberalnej” z dn. 30 listopada 2009 r. Ponadto w „Temacie Tygodnia” Tadeusz Ciecierski, Paweł Marczewski i Jarosław Kuisz zdecydowanie polemizują z poglądami Finkielkrauta. Natomiast Paul Berman opowiada Karolinie Wigurze o rządach Obamy. Zapraszamy do lektury i dzielenia się komentarzami!
Redakcja
Jonathan H. Turner
Śmiech jako narzędzie represji
Ludzie wywodzą się od małp człekokształtnych. Jednak w trakcie ewolucji plemienia Hominini lub całej rodziny człowiekowatych [hominidów] dobór naturalny doprowadził do przeprogramowania ich mózgów w bardzo istotny sposób. Porównajmy podkorowe części mózgu ludzkiego oraz najbliższych nam ewolucyjnie małp – szympansów, z którymi dzielimy aż 99 procent genów. Zobaczymy wówczas, że ośrodki odpowiadające za emocje (wszystkie znajdują się w podkorowych i starszych częściach mózgu) są – w stosunku do masy ciała – średnio dwukrotnie większe u ludzi niż u szympansów (co koreluje również ze wzrostem objętości mózgu).
Dlaczego do takiego zróżnicowania doszło na przestrzeni ostatnich pięciu milionów lat, po rozdzieleniu się dróg ewolucyjnych człowieka i małp od ich wspólnego przodka? Moim zdaniem odpowiedzi należy doszukiwać się w tym, że małpy człekokształtne to indywidualistyczne, koczownicze zwierzęta o słabo wykształconych więziach społecznych. Między dorosłymi małpami człekokształtnymi wytwarza się bardzo niewiele silnych relacji (w porównaniu z innymi gatunkami małp, wytwarzającymi powiązania tego rodzaju). Kiedy około 10 milionów lat temu powierzchnia lasów w Afryce zaczęła się kurczyć, małpy człekokształtne zostały wypchnięte na sawannę. Tak rozpoczął się proces wymierania linii małp człekokształtnych, na którą obecnie składa się jedynie kilka gatunków (w porównaniu ze 150 gatunkami innych rodzajów małp). Powód tego upadku był bardzo prosty. Małpy człekokształtne nie tworzyły spójnych grup, które – jak się okazało – miały decydujące znaczenie dla przeżycia na sawannie.
Dobór naturalny znalazł jednak alternatywny sposób na wykształcenie silniejszych więzi między człowiekowatymi przodkami ludzi. Było to wzmożenie emocjonalności i wykorzystanie emocji do stworzenia powiązań na poziomie grupowym. Problem polega na tym, że trzy spośród czterech emocji pierwotnych – gniew, strach i smutek – mają charakter negatywny. Negatywne emocje nie prowadzą do rozwoju solidarności między zwierzętami, w które natura nie wdrukowała obecnych u większości ssaków skłonności do życia w sforach, stadach, trzodach, watahach lub innego rodzaju grupach. Dobór naturalny poradził sobie z tym problemem, łącząc emocje negatywne z jedyną pozytywną emocją pierwotną: satysfakcją-radością.
Ta mieszanka (słowa tego używam w sensie metaforycznym, ponieważ rzeczywiste podłoże neuronalne, odpowiadające za relacje tych emocji, nie jest jeszcze znane) sprawia, że na negatywne emocje często możemy odpowiedzieć radością, zmniejszając w ten sposób ich siłę oddziaływania. I tak dochodzimy do śmiechu uczestników programu opisanego przez Alaina Finkielkrauta. Jak przypuszczam, miał on na celu ukrycie ich zażenowania. Źródłem tej emocji, będącej słabszą wersją wstydu, była nieumiejętność udzielenia natychmiastowej odpowiedzi. Jednocześnie śmiech był w tym wypadku sposobem na zmierzenie się z nieprzyjemnym (bo mogącym wywołać uczucie smutku) tematem. Uczestnicy programu mogli także czuć się zażenowani, ponieważ nie potrafili w danych warunkach wzbudzić w sobie uczucia smutku. W takim wypadku śmiech również stanowi prawdopodobną reakcję zmierzającą do ukrycia tego zażenowania. Żart, jakoby gospodarz posunął się za daleko, w pewnym stopniu usprawiedliwiał ujawnienie pozytywnej emocji (przez śmiech) w tej, zdawać by się mogło, mało zabawnej sytuacji.
Mówiąc ogólnie, śmiech jest sposobem na przykrycie trudnych emocji. Szczególnie takich jak – dość bolesne dla ludzi – zażenowanie i wstyd. Pozwala jednostce nabrać dystansu do odczuwanego wstydu, ale podobnie jak w wypadku wszystkich negatywnych emocji, tego rodzaju dystansowanie się (które jest po prostu inną formą represji) może mieć długotrwałe konsekwencje. Kiedy negatywne emocje są poddane represji, przybierają na sile i przekształcają się w inne rodzaje emocji, które następnie mogą zostać wyrażone. Ludzie zazwyczaj starają się ukryć takie odczucia jak wstyd lub zażenowanie, a śmiech, jako wyraz radości i innych emocji pozytywnych, stanowi najlepszą przykrywkę. Stare, amerykańskie powiedzenie – „śmiać się na zewnątrz, płakać w głębi duszy” [laughing on the outside and crying on the inside] – ma swoją neurologiczną podstawę w tej ludzkiej metodzie radzenia sobie z negatywnymi emocjami.
Dodatkowym bodźcem wywołującym śmiech mógł być także kontrast między prośbą o odpowiedź na pytanie przesycone negatywnymi emocjami a wzorem telewizyjnego show, w którym struktura pytań opiera się na emocjach pozytywnych, kojarzonych z optymizmem i rozrywką (przynajmniej tak podejrzewam). Jeśli negatywne emocje są doświadczane w sytuacjach, które normatywnie powinny być pozytywne, śmiech jest najlepszym sposobem zaprzeczenia.
* Więcej informacji na temat moich podstawowych poglądów dotyczących emocji można znaleźć w książkach „On the Origins of Human Emotions” (2000, Stanford University Press) oraz „Human Emotions: A Sociological Theory” (2008, Routledge).
Przeł. Łukasz Pawłowski
** Jonathan H. Turner, profesor socjologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Riverside. Ostatnio w Polsce ukazała się jego książka „Socjologia emocji” (wspólnie z Janem E. Stetsem) w przekładzie Marty Bucholc.
***
Robert Darnton
Od rechotu Rabelais po uśmieszek Woltera
Kiedy usiłuję zrozumieć nieskończenie złożone zagadnienie śmiechu – z którego Alain Finkielkraut wspomina tylko o niewielkim fragmencie – nieuchronnie wkraczam na terytorium przynależne antropologom. Ryzykując radykalne uproszczenie, określiłbym mój sposób widzenia tego problemu następująco.
Spróbuj zrozumieć żart opowiedziany w innym języku, a docenisz uwarunkowane kulturowo determinanty tego dziwnego procesu. Proces rozpoczyna wytwarzany przez struny głosowe, a następnie wydobywający się przez usta dźwięk, który zostaje rozpoznany jako reakcja na zdarzenie uznane za zabawne. Istota śmieszności może pozostawać dla ciebie, jeśli jesteś obcokrajowcem, kompletnie niezrozumiała. Ale nawet sam ten fakt mówi już bardzo wiele. Jeśli załapiesz dowcip, załapiesz także kulturę. A przynajmniej wejdziesz wystarczająco głęboko w ten jeden jej fragment i spojrzysz na dany problem z punktu widzenia tubylca.
To właśnie w celu ukazania obcości innych kultur położyłem tak duży nacisk w „Wielkiej masakrze kotów” na konieczność zrozumienia, dlaczego robotnicy w XVIII-wiecznym Paryżu uznawali rytualną rzeź kotów za szalenie zabawną. Trudno wyobrazić sobie większą przepaść w stosunku do wrażliwości współczesnych Europejczyków uznających koty za stworzenia urocze i oburzających się na wszelkie formy okrucieństwa wobec zwierząt.
Od paryskiej rzezi kotów wystarczy pójść dalej tropem śmiechu do francuskiej literatury, aby znaleźć tam szerokie spektrum jego przejawów. Od rubasznego rechotu Rabelais po przepełniony poczuciem wyższości uśmieszek Woltera – odmienne zjawiska niosące ze sobą szeroki zakres znaczeń. Cóż może być bardziej fascynujące w studiowaniu historii niż próba uchwycenia znaczenia – nie z naszej perspektywy jednak, ale tak jak zostało ono skonstruowane przez innych ludzi? Cóż także może być przedsięwzięciem trudniejszym? Ja sam wciąż próbuje zrozumieć, dlaczego czytelnik „Don Kichota” miałby uznać za zabawną scenę, w której jeden z bohaterów odcina drugiemu ucho…
Przeł. Łukasz Pawłowski
* Robert Darnton, historyk kultury, emerytowany profesor Uniwersytetu Princeton.
***
Tadeusz Ciecierski
O śmiechu barbarzyńskim na poważnie
Zgodnie z jedną z bardzo wielu nietrafionych definicji człowieka, przedstawiciele naszego gatunku są jedynymi istotami zdolnymi do śmiechu. Jak wiemy obecnie, zdolność do śmiechu jest wspólna wszystkim przedstawicielom rodziny człowiekowatych (a zatem także szympansom, gorylom i, co zakrawa na ironię, orangutanom). Przypuszcza się także, choć są to jedynie hipotezy, że pochodzi ona od jakiegoś wspólnego przodka ewolucyjnego, u którego pojawić się miała 16-10 milionów lat temu, oraz że jej powstanie związane jest w jakiś sposób z narodzinami ludzkiego języka.
Znaną Rabelaisowsko-Bergsonowską definicję można by zatem żartobliwie zmodyfikować i mówić raczej o zdolności do śmiechu jako istocie człowiekowatości. Jeśli zależy nam z kolei na zachowaniu radosnego ducha humorystycznego antropocentryzmu, można także próbować ograniczyć się w definicji do określonego typu śmiechu – wyróżnionego ze względu na jakieś swoje typowe przyczyny, przedmiot, motywacje lub racje. Jeśli obierzemy tę ostatnią strategię, prawdopodobnie kluczowe miejsce w naszym opisie zjawiska śmiechu odegrają względy społeczne i psychologiczne. Jeśli zdolność do śmiania się miałby być w jakimkolwiek sensie istotą człowieka, musi być ona w szerokim sensie zjawiskiem społecznym.
Z tym ostatnim aspektem zjawiska śmiechu związane jest przeciwstawienie przez Alaina Finkielkrauta śmiechu „barbarzyńskiego” innym rodzajom tegoż. Śmiech barbarzyński to śmiech posiadający przede wszystkim dwa aspekty. Z jednej strony racją takiego śmiechu jest coś, czego w normalnych okolicznościach nie uznalibyśmy za odpowiednią i dopuszczalną rację śmiechu – czyjaś „kruchość, słabość, odmienność”. Z drugiej, w pewnych konkretnych okolicznościach, nasze przekonania – czyniąc wyjątek od reguły – sankcjonują to, że owa „kruchość, słabość, odmienność” może się stać racją lub przedmiotem śmiechu. To z kolei wskazuje, że wobec tychże własnych przekonań nie mamy odpowiedniego dystansu oraz związanego z tymże krytycznego nastawienia.
Aby zilustrować to zjawisko, Finkielkraut przywołuje przykłady z francuskiego życia publicznego, które my sami moglibyśmy bez trudu uzupełnić wziętymi z naszego. Dobrą ilustracją mogłyby tu być wszechobecne żarty, których przedmiotem stali się po wyborach prezydenckich z 2005 roku Lech Kaczyński oraz Maria Kaczyńska. Żartowano z nich (także w mediach publicznych) z powodu – odpowiednio – niskiego wzrostu oraz wyglądu. Z jednej strony prawdopodobnie każdy zgodzi się, że naśmiewanie się z czyjegoś wzrostu lub wyglądu to śmiech najniższych lotów (rzec można – jest to nieodpowiednia racja śmiechu). Z drugiej zaś strony okoliczność, że żarty takie rzeczywiście się pojawiały oraz że śmiano się z nich, wskazuje, że uznawano przekonania natury politycznej (krytyczne względem Lecha Kaczyńskiego) za uzasadniające to, że wzrost lub wygląd mogą stać się racją lub przedmiotem śmiechu. Śmiech posiadający obie opisane przez Finkielkrauta cechy zasługuje w każdej ze swoich postaci na miano barbarzyńskiego. W tym przynajmniej sensie, w jakim „barbarzyńskość” związana jest z prymitywizmem myślowym i moralnym. Jedną z tez Finkielkrauta jest, że śmiech barbarzyński to zjawisko w sposób istotny związane z dyskursem publicznym współczesnych społeczeństw demokratycznych.
Sądzę, że jako moralista, a zatem jako krytyk zjawiska, ma Finkielkraut całkowicie rację. Uważam zarazem, że myli się on jako historyk i obserwator współczesności. Śmiech barbarzyński nie tylko nie jest zjawiskiem nowym. Przypuszczalnie w sposób barbarzyński ludzie śmieją się od zawsze. Mniej moralnie szokującym przykładem mogą być tu znane dobrze z historii starożytnego Rzymu przykłady kpin i niewybrednych żartów z wybitnych postaci życia publicznego (najczęściej przywoływaną postacią jest tu Cezar). Historia i literatura dostarczają nam oczywiście także przykładów bardziej moralnie szokujących. Jeśli wierzyć opisom ewangelicznym, kpiny i żarty z osoby zamęczanej były stałym elementem niektórych egzekucji rzymskich. W XVI-wiecznym Paryżu na okoliczność nocy świętojańskiej ku uciesze gawiedzi palono żywcem koty. Na tle ostatnich dwóch przykładów współczesny śmiech barbarzyński wydaje się niewinną igraszką.
Przykładów podobnych – wziętych zarówno z literatury, jak i obyczajowości wieków minionych – można prawdopodobnie podawać dziesiątki. Zjawisko to nie jest związane z historycznymi i społecznymi aspektami współczesności, ale z faktem, że zdolność do dystansu i krytycyzmu względem własnych przekonań, zwłaszcza tych, do których przywiązujemy większą wagę, jest zawsze przywilejem mniejszości oraz względna rzadkością. Można sformułować i uzasadnić zresztą tezę mocniejszą: nie tylko jest przywilejem mniejszości, ale nawet dla mniejszości nie jest przywilejem permanentnym.
Być może łatwiej jest nam śmiać się współcześnie na sposób barbarzyński, ponieważ widzimy, że w sposób podobny śmieją się inni. Ale nie jest to zjawisko związane w sposób istotny z współczesnością, współczesną demokracją, złymi czasami i obyczajami. Skłonność do konformizmu oraz autodogmatyzmu leży głębiej w naturze ludzkiej. Wskazywanie na społeczny i historyczny kontekst jednego z jej objawów jest jak mówienie, że przyczyną powstania śladów stóp na plaży jest znajdujący się tam piasek, a nie to, że ktoś mający stopy określonego kształtu po piasku tym przeszedł. W naszym myśleniu o śmiechu rozpoczęliśmy od widocznych w humorystycznej definicji człowieka złudzeń plemiennych, w śmiechu barbarzyńskim dostrzegliśmy złudzenia jaskini, aby w opisie tych ostatnich paść ofiarą złudzeń rynku.
* Tadeusz Ciecierski, filozof, pracownik Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.
***
Paweł Marczewski
Borat i powrót rewizora
W zamieszczonej przez nas na łamach „Kultury Liberalnej” dyskusji o śmiechu, który nadaje ton współczesnej demokracji, zarysowały się dwa przeciwstawne stanowiska. Alain Finkielkraut podtrzymuje tezy ze swojej ostatniej książki „Un coeur intelligent” i twierdzi, że dominuje dziś rechot, śmiech bezrefleksyjny, niemający w sobie śladu autoironii, służący jedynie piętnowaniu kolejnych ofiar demokratycznego resentymentu. Quentin Skinner z kolei pisze, że współcześnie nie wypada się śmiać z cierpienia, kalectwa, nieszczęścia wywołanego wyrokami niesprawiedliwego losu. Jego zdaniem współczesna demokracja zaszła pod względem ucywilizowania, urefleksyjnienia śmiechu o wiele dalej niż choćby Renesans.
Po części rację wydają się mieć obydwaj dyskutanci. Nie ulega wątpliwości, że polityczna poprawność każe od czas do czasu zdusić w sobie śmiech i ściera nam, przynajmniej w towarzystwie, pogardliwy uśmieszek z twarzy. Tym silniej jednak dajemy upust rechotowi w sytuacji, kiedy reguły politycznej poprawności zostają zawieszone – i tym gorliwiej szukamy okazji do jej zawieszenia. Istnieją również osoby i tematy, które na mocy resentymentu zostały wyjęte spod ochronnego parasola politycznej poprawności. Przykładem są opisywane przez Finkielkrauta żarty z niskiego wzrostu lub tuszy polityków, będące tyleż przejawem złego smaku, co bezradności. Szukanie kozła ofiarnego w osobie polityka i piętnowanie go śmiechem jest zapewne mniej niebezpieczne dla życia i zdrowia niż poszukiwanie winnych wszelkich nieszczęść wśród mniejszości religijnych czy etnicznych. Ale ma jedną cechę wspólną – pozostawia rzeczywiste polityczne problemy i konflikty nierozwiązane.
Powstaje zatem pytanie, jakiego rodzaju śmiechu potrzebuje demokracja. Finkielkraut sugeruje, że musimy przywrócić postawę autoironiczną, na powrót nauczyć się śmiać z siebie. Innymi słowy, powinniśmy ponownie odrobić lekcję z Gogolowskiego „Rewizora” i zakrzyknąć gremialnie: „Z kogo się śmiejemy? Z samych siebie się śmiejemy”. Autoironia, choć z pewnością bardziej wyrafinowana i podtrzymująca refleksję nad nami samymi, nie ma jednak większego potencjału rozwiązywania autentycznych konfliktów niż zadowolony z siebie rechot, gdyż zamyka się w klatce autotematyzmu. Tym bardziej, że autorefleksyjne, autoironiczne jednostki zawsze przegrają z masowymi eksplozjami chichoczącego resentymentu.
Czy możliwe byłoby zatem urefleksyjnienie owego resentymentu? Ośmieszanie jednocześnie politycznej poprawności i tych zachowań, w których od niej odchodzimy? Przypomina mi się scena z filmu „Borat”, w której komik Sacha Baron Cohen wcielający się w postać fikcyjnego dziennikarza kazachskiej telewizji udaje się na lekcję dobrego humoru. Nauczyciel napomina go: „W Ameryce staramy się nie śmiać z rzeczy, które są dziełem przypadku, choroby, nieszczęścia. Na przykład nie śmiejemy się z osób upośledzonych”. Borat replikuje: „Widocznie nigdy nie widział pan nikogo z wyjątkowo śmiesznym upośledzeniem, jak na przykład mój brat Bilo”. Jakość demokratycznego śmiechu, a zarazem całej demokracji, zależy być może od tego, jak odpowiemy na uwagę Borata. Czy dostrzeżemy, że ma ona na celu w gruncie rzeczy nie tyle śmiech z upośledzenia, ale zbadanie granic naszej własnej tolerancji? Współczesna demokracja potrzebuje zarówno Boratów, jak i nauczycieli, którzy byliby w stanie im dowcipnie odpowiedzieć.
* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Przeglądu Politycznego” oraz redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
Jarosław Kuisz
Strach się śmiać
Ze śmiechem nie ma żartów. Rozważaniami o chichocie można wpędzić w depresję. Zagrożeniem jest każdy odcinek sitcomu czy bałwan za oknem. Albo marchewka udająca nos tego bałwana… Rysunek Andrzeja Mleczki może zaś po prostu spowodować chandrę dziedziczną.
„Wysoki, krótki, modulowany dźwięk, którego nie sposób opisać słowami”* niszczy indywidualizm niezbędny dla demokracji, stwierdza Alain Finkielkraut. Czy już śmiejemy się jak barbarzyńcy? Wypada czujnie nasłuchiwać brzmienia własnego śmiechu. Wypada obserwować lustro, czy przypadkiem – jak w znanej sztuce Ionesco „Nosorożec” – nie wyrósł nam jeszcze róg i czy nie staliśmy się jednym z tytułowych zwierzaków… Poczciwe ssaki stały się symbolem umasowienia i konformizmu.
Na szczęście, aby nie doszło do efektu emocjonalnego rollercoastera, o równy poziom naszego poczucia humoru dbają tacy artyści, jak znana Grupa MoCarta, która obniża poziom psot – z uwagi na niski poziom edukacji muzycznej w Polsce. Menedżer grupy stwierdził, że Polacy i tak nie są w stanie ocenić poziomu wirtuozerii artystów [„Rz” z dn. 2 stycznia 2010 r.]. Może nie ma się, co wysilać, a może specjaliści nas ociupinkę nie doceniają. Przecież na polskim polu humoru trudno coś dostrzec zza gigantycznego „Misia”, który rzuca na nas swój perforowany cień. A miś to narodowy, okrutnie wysoko-niski. Pozwala się poruszać swobodnie po rysach, jak i żuławach rodzimego humoru.
Co prawda (nieistniejący) statystyczny Polak przytomnie umieszcza już dzieje Polski Ludowej między triasem a jurą, ale ów śmiech – par excellence peerelowski – sentymentalnie a przezornie nosi w duszy. Może i w ostatecznym rozrachunku Stanisław Bareja pozostawia nas z przerażająco upadlającym: „tacy jesteśmy”, może i gogolowski humor został idealnie zaszczepiony nad Wisłą, a pod maskami, rodem z urzędów państwowych, ludzie są marni, zdradzieccy i chciwi… Być może jednak przygotował nas do demokracji lepiej niż ktokolwiek. Ostatecznie trudno byśmy czuli się tak, „hop – siup”, po prostu lepsi od innych.
Nie ma więc chyba tajemnicy w przyczynach pewnych zaniedbań w produkcji brawurowych, współczesnych komedii mieszczańskich dużego formatu – jak francuskich Francisa Vebera czy angielskich, według scenariuszy Richarda Curtisa. Nie ma w nich miejsca na histeryczne zmiany nastrojów, które jak gruba skóra chronią nas przed staniem się chichoczącym manekinem. Finkielkraut słusznie jednak przestrzega nas przed śmiechem, który udaje śmieszność. Niebezpieczny jest jednak patos, ale nie patosik. Wylewanie krokodylich łez zostawmy nosorożcom.
* M. Kundera, „Księga śmiechu i zapomnienia”, Warszawa 1993, s. 62.
** Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
* Autor fotografii: Rafał Kucharczuk
„Kultura Liberalna” nr 1 (51) / 2010 z dn. 5 stycznia 2010 r.