Paweł Marczewski

Polityka zagraniczna doktora Strangelove

W swoim felietonie, opublikowanym na łamach „New York Review of Books”, Charles Simic pisze o ogarniającej Stany Zjednoczone fali pesymizmu (http://www.nybooks.com/blogs/nyrblog/2011/mar/10/new-american-pessimism/). W kraju, którego kultura ponad wszystko wynosi zaradność, narzekanie było przyjmowane ze zniecierpliwieniem, a niekiedy nawet z pogardą. Tymczasem utyskiwanie na opłakaną sytuację USA staje się dziś, twierdzi Simic, dyżurnym tematem rozmów. Tak jakby Amerykanie poprzez narzekanie usiłowali oswoić się nie tylko z problemami wewnętrznymi, przyjąć do wiadomości, że perspektywa utraty pracy jest dla sporej części z nich całkiem realna (bezrobocie wynosi dziś w Stanach około 9 proc. – http://www.tradingeconomics.com/Economics/Unemployment-Rate.aspx?Symbol=USD), ale i pogodzić się ze stopniową (jeśli nie realną, to symboliczną) utratą pozycji globalnego hegemona przez ich kraj.

Źródła „nowego amerykańskiego pesymizmu” są liczne, niektóre (zwłaszcza te gospodarcze) łatwiej wskazać, inne trudniej, a jeszcze inne leżą całkowicie w sferze symboli i mitów, więc wymykają się jasnym definicjom. Wszystkie problemy, prawdziwe i wyobrażone, wzmacniane są jednak przez brak przejrzystości i informacji. „Każdy, kto podróżował po tym kraju i rozmawiał z ludźmi, wie, że Amerykanie są nie tylko niedoinformowani, ale wręcz wykazują się ignorancją na temat większości spraw, które mają wpływ na ich życie” – pisze Simic.

Opisywany przez Tocqueville’a „kartezjanizm” Amerykanów, silne przekonanie, że własny rozum pozwala jednostkom samodzielnie zmierzyć się z problemami, zakładał choćby minimalny poziom ciekawości i wiedzy o świecie. Owszem, „kartezjaniści” nie posiadali zmysłu spraw wspólnych, popadali w indywidualizm i interesowali się przede wszystkim własnym podwórkiem, ale przynajmniej interesowali się tym wycinkiem świata, który bezpośrednio dotyczył ich samych. Jeśli wierzyć Simicowi, dziś nie robią nawet tego. Amerykański kartezjanizm zamienia się w pełen ignorancji solipsyzm, będący pożywką dla histerii.

Najlepiej widoczną reprezentacją „stronnictwa solipsystów” jest ruch Tea Party, a pełen ignorancji solipsyzm amerykańskich, prawicowych populistów jest z kolei najwyraźniej widoczny w sprzeczności ich postulatów z zakresu polityki wewnętrznej i zagranicznej. Z jednej strony „herbaciani” aktywiści i politycy wołają o minimalne państwo i redukcję deficytu budżetowego, z drugiej unikają zmierzenia się z faktem, że za niemałą część deficytu odpowiedzialne są wydatki na zbrojenia i finansowanie misji wojskowych w Iraku i Afganistanie.

W swoim tekście na łamach „The Daily Beast” Peter Beinart wskazuje, że wielu amerykańskich konserwatystów było uczniami Jeffersona – sceptycyzm wobec rozbudowanego państwa, aktywnego w sprawach wewnętrznych, łączyło ze „skrajnym przerażeniem” na myśl o zagranicznych interwencjach (http://www.thedailybeast.com/blogs-and-stories/2011-01-04/tea-party-foreign-policy-where-they-stand/). Neokonserwatyzm, ze swoją agendą minimalnego państwa i promowania „uniwersalnego modelu demokracji” na świecie, zrywał zdecydowanie z dziedzictwem Jeffersonowskim. Tymczasem ruch Tea Party woli je po prostu przemilczeć.

Beinart żywi ostrożną nadzieję, że prawicowi populiści potraktują poważnie własne postulaty i włączą kwestię wydatków na zbrojenia i interwencje wojskowe do dyskusji o redukcji deficytu. Oznaczałoby to oczywiście kolejną konfrontację z republikańskim głównym nurtem, który jasno zadeklarował, że te kwestie chce rozpatrywać oddzielnie. Taka konfrontacja byłaby dowodem, że ruch Tea Party traktuje problem deficytu poważnie, a nie używa go jedynie jako wezwania do generalnej rozprawy z systemem politycznym, uczynienia go całkowicie podatnym na każdy impuls ideologiczny.

Oczekiwanie tego rodzaju dowodów jest jednak przesadnym optymizmem lub wręcz naiwnością, o czym przekonuje tekst Christophera Hitchensa, napisany w typowym dla niego, jadowitym stylu (http://www.vanityfair.com/politics/features/2011/01/hitchens-201101). Z tekstu Hitchensa wynika, że heroldzi Tea Party w rodzaju Glena Becka nie inspirują się ani Jeffersonem, ani nawet „Księgą Mormona”. Wolą czytać W. Cleona Skousena, radykała wyklętego nawet przez Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich, radykalnego piewcę „oczyszczenia Ameryki” (Beck napisał przedmowę do wznowienia sztandarowej książki Skousena „The Five Thousand Years Leap”).

Jeśli istota przesłania Tea Party polega w gruncie rzeczy nie na propagowaniu dyscypliny budżetowej i ograniczonego państwa, lecz na wyczekiwaniu na apokalipsę, tropieniu spisków i deklaracjach przywiązania do „bożej konstytucji”, to sprzeczność między wołaniem o redukcję deficytu i utrzymywaniem, że Ameryka musi za wszelką cenę zwyciężyć z wrogami wolności na świecie, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Celem nie są bowiem oszczędności, ale zniszczenie znienawidzonego status quo, rozpalenie oczyszczającego ognia. Polityka zagraniczna ruchu Tea Party staje się polityką doktora Strangelove, konstruującego „maszynę sądu ostatecznego”. Maszynę tę można uruchomić automatycznie i nie sposób jej rozbroić, jednocześnie jej nie uruchamiając (http://www.youtube.com/watch?v=cmCKJi3CKGE). Drodzy zwolennicy Tea Party, więcej odwagi i przejrzystości! Nie trzymajcie rodaków w niewiedzy (wystarczy, że robi to prezydent Obama). Jak poucza doktor Strangelove, cała odstraszająca moc maszyny znika, jeśli trzyma się jej istnienie w sekrecie.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz „Europy – magazynu idei”.

„Kultura Liberalna” nr 114 (11/2011) z 15 marca 2011 r.