Jacek Wakar
Skandale na polską miarę
Koleżanka wróciła z festiwalu w Cannes. Oprócz niebotycznie w tym roku wysokiego poziomu (kiedy my zobaczymy u nas filmy Mallicka, Almodovara, Sorentino, Kaurismakiego, braci Dardenne, a nawet nowego paryskiego Allena?) uderzył ją fakt, że nawet do Cannes odpryskiem przedostała się afera Dominique Strauss-Kahna. Cannes jest oblegane przez międzynarodowe środowisko, zainteresowane przede wszystkim kinem i branżą filmową, a jednak i ono zostało zainfekowane. Ponoć łatwo to było poznać po tym, że na porozwieszanych w centrum festiwalowym telewizorach zawsze wyświetla się nagrania z odbytych tu niedawno konferencji prasowych, tym razem zaś było inaczej. Co chwila ktoś przełączał na kanały informacyjne, a tam wciąż DSK. Skandal z byłym dyrektorem zarządzającym Międzynarodowego Funduszu Walutowego ma w sobie szekspirowską skalę. Patrzyłem ostatnio na okładki francuskich tygodników. Zdjęcia DSK są zwykle czarnobiałe, ujęcia po aresztowaniu. Siwe zaczesane do tyłu włosy, mocno podkrążone oczy. Zapamiętałem tytuł z „Le Nouvel Observateur”: „Zejście do piekła”. Rzeczywiście, kiedy patrzyło się w tych dnia na twarz Dominique’a Strauss-Kahna, miało się wrażenie, że zobaczył siebie w piekle właśnie. To była twarz, z której odpłynęła krew. Maska człowieka, który w jednej chwili utracił swoją przyszłość. Warto pamiętać przecież, że DSK jako kandydat socjalistów miał wszelkie szanse, by w najbliższych wyborach odebrać prezydenturę Sarkozy’emu. Teraz na polecenie sądu musi opłacać sobie zbrojną obstawę, objęty jest dozorem elektronicznym. O ile taki na przykład Berlusconi zdaje się tylko satyrem z komedii Plauta, o tyle Strauss-Kahn mógłby stać się bohaterem jakiejś nowego rodzaju tragedii. Niewykluczone zresztą, że przyszłoroczne Cannes zaprezentuje filmową wersję jego wzlotu i upadku.
Na razie jednak wyrzuciło Larsa von Triera, który zapewne pod wpływem antydepresantów czy Bóg wie jeszcze czego stwierdził, że „trochę rozumie Hitlera”. Naoczni świadkowie mówią, że to miał być żart, tyle że autorowi „Melancholii” nie wyszedł. Uwielbiający prowokacje von Trier zwyczajnie się przereżyserował, licząc, że przyniesie to mocny skutek. I nie pomylił się, chociaż sam padł ofiarą wywołanego przez siebie skandalu, uznany za kierownictwo festiwalu za persona non grata. To oczywiste, powiedział rzeczy niedopuszczalne, między żartobliwymi niby wierszami usprawiedliwiając zbrodniczą ideologię. A jednak polityczna poprawność szefów Cannes przekracza granice rozsądku. Trier przecież, gdy oprzytomniał, wystosował stosowne przeprosiny. I może to by wystarczyło, tym bardziej, że Francuzi mają akurat spore doświadczenie w gloryfikowaniu przeróżnych postaci, którym historia nie przydaje chwały. W powszechnej natomiast opinii sprawę Strauss-Kahna w jego ojczyźnie zamieciono by pod dywan. Wiele w tym hipokryzji, choć i odrobina satysfakcji, że za słowa naruszające wszelkie istniejące granice płaci się jednak, a nie udaje, że płaci.
Obie historie to znak czasów, ale i doskonały temat dla tabloidów. Właśnie w którymś z polskich brukowców, a może na „Pudelku” w Internecie zobaczyłem historię o tym, jak znana pisarka obnażyła w swojej najnowszej powieści słynnego reżysera, mszcząc się z kolei na nim za to, jak w swej poprzedniej książce „Nocnik” potraktował ród kobiecy w ogólności, a Weronikę Rosati w szczególności. Materiał na newsa był już gotowy.
Pisarką jest Manuela Gretkowska, reżyserem Andrzej Żuławski. Bohaterką zaś sama Manuela Gretkowska z czasu, kiedy tworzyła scenariusz do „Szamanki” Żuławskiego. Zresztą ten film w „Transie” nazywa się inaczej, ale fabuła i opisy aktorów pasują do „Szamanki” jak ulał. Gretkowska w wywiadach zaprzecza, ale trudno jej ukryć bohatera „Transu”. Skandalik nadwiślański staje się faktem.
Przeczytałem „Trans” i zacząłem się zastanawiać, czy jest o co kruszyć kopie. Gretkowska może i igra z przyklejaną co rusz etykietką prowokatorki łamiącej tabu historiami o kobietach o dwóch łechtaczkach, ale zawodzi ją koncept całości. To raczej zbiór refleksji oraz bezpardonowy atak na wszelkiej maści samców, bo przecież tylko jedno im w głowach. I właściwie tyle. Nie jest to oczywiście najsłabsza książka Gretkowskiej, ale i nie jest najlepsza. Z punktu zaprojektowana jako skandal i często z oczekiwaniem skandalu czytana. Jednak Gretkowska mnożąc obrazy brutalnego seksu i innych defekacji, wpada w pułapkę bolesnej wtórności. Czytasz to, czytasz i nic. Polska przypadłość ostatnich miesięcy obserwowana była dotąd przede wszystkim w teatrach. Skrzykuje się grupa ludzi z zażartym postanowieniem – zrobimy skandal. Starają się, starają, ale im dalej w las, tym bardziej robi się zachowawczo, mdło. Podobnie rzecz wygląda z „Transem”. Nowa książka Gretkowskiej, niezależnie od entuzjastycznej recenzji Piotra Kępińskiego w „Newsweeku” niczego w polskiej literaturze nie otwiera. Nie zaboli Żuławskiego, bo ten zapewne pogrążony we samozachwycie nawet na dobre jej nie zauważy. Nie ugruntuje pozycji autorki, bo jest na to zbyt słaba, ale i jej nie obniży. Można skwitować ją jedynie wzruszeniem ramion.
Symptomatyczna sprawa. Udowodnił to teatralny Wałbrzych Fest., a w szczególności przedstawienia Moniki Strzepki i Pawła Demirskiego, a teraz pokazuje to Gretkowska. Nie mamy co liczyć na skandale na inną większą skalę. Jest nudno, przewidywalnie, bezpiecznie i grzecznie. Nasza mała stabilizacja całkiem na nowo, podlana korporacyjnym porządkiem, który wypluwa tych, co go nie zaakceptują. Szansa na skandal – jest.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 124 (21/2011) z 24 maja 2011 r.