Szanowni Państwo,
Od czasu objęcia przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej minęły ponad trzy tygodnie, ale wciąż nie wiemy, jak rząd w Warszawie poradzi sobie z wyzwaniami związanymi z tym stanowiskiem i jak wykorzysta możliwości, jakie ono daje.
W dzisiejszym numerze „Kultury Liberalnej” publikujemy cztery odpowiedzi na to pytanie. Wszyscy autorzy podkreślają, że po reformach wprowadzonych przez traktat lizboński rola kraju przewodniczącego Radzie Unii Europejskiej została wyraźnie ograniczona, dlatego po polskiej prezydencji nie powinniśmy spodziewać się rewolucji. Zmiany wprowadzone w Lizbonie nie znaczą jednak, że sześć miesięcy prezydencji władze w Warszawie mogą potraktować ulgowo. To czas, który powinien przynieść Polsce realne korzyści – pytanie, jakie to korzyści i na których polskim władzom powinno zależeć najbardziej?
Brytyjski dziennikarz „The Economist”, Edward Lucas, zwraca uwagę, że prezydencja to dobry czas, by Polska znalazła się w centrum zainteresowania, a dzięki temu zwróciła uwagę na przemiany, jakie zaszły w kraju na przestrzeni ostatnich lat. Ten wizerunkowy aspekt prezydencji jest częstokroć uznawany za prozaiczny i – według Lucasa – całkowicie niesłusznie marginalizowany.
Także zdaniem Konstantego Geberta, który we wrześniu obejmie funkcję szefa warszawskiego biura European Council on Foreign Relations, udana, czyli spokojna, profesjonalna i bezstronna prezydencja może poprawić wizerunek Polski. W odróżnieniu od Lucasa, Gebert uważa jednak, że owej poprawy wizerunku najbardziej potrzebują… sami Polacy. Autor stwierdza również, że spojrzenie na Europę z polskiej perspektywy może na nowo unaocznić główne korzyści, jakie Unia Europejska przyniosła swoim członkom.
Łukasz Pawłowski z „Kultury Liberalnej” za najważniejsze wyzwanie polskiej prezydencji uznaje zadanie przypomnienia Europejczykom, dlaczego należą do Wspólnoty. Polska ze względu na historię ostatnich dwóch dekad może przyczynić się do odbudowania, jeśli nie entuzjazmu dla wspólnej Europy, to przynajmniej wiary w jej sens. Aby to osiągnąć, rząd w Warszawie musi na ten czas zrezygnować z załatwiania większości lokalnych interesów i zaprezentować polską administrację jako zdolną do bezstronnego zarządzania sprawami ogólnoeuropejskimi.
W ostatnim tekście były członek Parlamentu Europejskiego, Józef Pinior, podkreśla jednak, że choć zadania kraju sprawującego prezydencję są realizowane zazwyczaj na poziomie instytucji europejskich, w obecnej, trudnej dla Europy sytuacji nie wolno zapominać o nastrojach społecznych panujących w poszczególnych krajach członkowskich. Zdaniem Piniora „najciekawsze sprawy w najbliższych miesiącach będą odbywały się na poziomie nie tyle rządowym, ale raczej na ulicach europejskich miast”.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. EDWARD LUCAS: Siła umiarkowanych celów
2. KONSTANTY GEBERT: Przełomu nie będzie – ale czy to źle?
3. ŁUKASZ PAWŁOWSKI: Wyjaśnić Europę Europejczykom
4. JÓZEF PINIOR: Rządowy i obywatelski wymiar polityki europejskiej
Siła umiarkowanych celów
Nie powinniśmy mieć nadmiernych nadziei, co do wpływu, jaki polska prezydencja wywrze na Unię Europejską w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Zmiany wprowadzone przez traktat lizboński znacznie ograniczyły rolę państwa przewodniczącego Radzie Unii Europejskiej i sprawiły, że jego możliwości działania są dziś dość ograniczone.
Polska powinna skupić się raczej na zarządzaniu bieżącymi sprawami Unii niż na inicjowaniu nowych przedsięwzięć. Na tym właśnie polega rola kraju sprawującego prezydencję, który funkcjonuje dziś przede wszystkim jako sekretariat obsługujący zebrania ministrów Rady. Wbrew pozorom nie jest to błahe zadanie i jak pokazały przykłady państw w ostatnim czasie przewodniczących Wspólnocie, obowiązki z nim związane mogą okazać się całkiem wymagające. Sprawując nadzór nad wszystkimi najważniejszymi wydarzeniami w Unii, Polska zwróci na siebie uwagę setek europejskich urzędników różnego szczebla, a to samo w sobie jest już ważnym wydarzeniem. Prezydencja to wielkie wyzwanie dla polskiej administracji, która powinna zaprezentować się jako rzetelna, komunikatywna i dobrze zorganizowana. Jeśli polski rząd dotrwa do końca grudnia bez poważnych wpadek, a dodatkowo uda mu się zorganizować szczyt w sprawie Partnerstwa Wschodniego, trzeba będzie uznać, że polskie władze dobrze wywiązały się ze swojego zadania.
Prezydencja to dobry okres, by Polska znalazła się w centrum uwagi, a dzięki temu mogła zwrócić uwagę na przemiany, jakie zaszły tu w ciągu ostatnich lat. Wielu ludzi na Zachodzie nadal uznaje Polskę za dziwaczny i zacofany kraj. Prezydencja może pomóc w obaleniu tych stereotypów. Znaczenie tego celu nie powinno być umniejszane, chociaż mam wrażenie, że często tak właśnie się dzieje. Szczególnie w polskiej prasie panuje tendencja do postrzegania roli Polski w czarno-białych barwach – jeśli nie będzie wielkim sukcesem, to znaczy, że była katastrofą. To nieprawda.
Czy oznacza to jednak, że Polska powinna odsunąć na bok wielkie bieżące problemy jak na przykłady kryzys strefy euro? Moim zdaniem niezwykle trudno byłoby Polsce opracować radykalnie nowatorskie rozwiązania tych trudności, a następnie uzyskać dla nich poparcie. To zadanie przede wszystkim Francji i Niemiec – ponieważ kryzys jest problemem zwłaszcza dla nich – oraz Wielkiej Brytanii, ponieważ to trzecia co do wielkości gospodarka Europy. Wszystkie te kraje już od dawna prowadzą intensywne zakulisowe rozmowy na temat możliwych rozwiązań. Próba kierowania tymi działaniami byłaby ze strony Warszawy błędem, ponieważ nie na tym polega jej rola. Najlepszym rozwiązaniem dla Polski będzie wspieranie już toczących się rozmów.
Wszystko, co napisałem wyżej, może wydawać się sprzeczne z tym, co kilka tygodni temu powiedział Donald Tusk w swoim wystąpieniu przed Parlamentem Europejskim. Premier mówił wówczas, że cele polskiej prezydencji są ambitne, a kiedy oświadczył, że lekarstwem na obecny kryzys jest nie mniej, ale więcej Europy, zaprezentował się jako zdeklarowany eurooptymista. Zgadzam się, że takie twierdzenia mogą być odbierane jako niewiarygodne przez wielu europejskich polityków czy też samych Europejczyków, ale wyobraźmy sobie, że Tusk powiedziałby w Parlamencie coś dokładnie odwrotnego – jaka wówczas byłaby reakcja parlamentarzystów i państw członkowskich? Polska obejmuje prezydencję w trudnym czasie, jej pole manewru jest ograniczone, ale to nie oznacza, że polski premier powinien w Parlamencie Europejskim ogłaszać śmierć Europy. Takie postępowanie byłoby nie tylko śmieszne, ale miałoby fatalne konsekwencje. Uwagi Donalda Tuska na temat zagrożeń związanych z nową falą eurosceptycyzmu i koniecznością odbudowy wiary w projekt europejski mogą mieć niewielki wpływ na Unię Europejską, ale nie zmienia to faktu, że były one i podbudowujące, i potrzebne. Unia byłaby dziś w znacznie trudniejszej sytuacji, gdyby prezydencję sprawował kraj aktywnie eurosceptyczny, jak na przykład Czechy. W tym sensie to, że właśnie Warszawa będzie kierowała pracami Rady Unii przez najbliższe sześć miesięcy, ma niebagatelne znaczenie.
Polska prezydencja prawdopodobnie będzie ważna także z jeszcze jednego powodu – jej koniec może być początkiem upadku rotacyjnego przewodnictwa. Warto zwrócić uwagę, że po Polsce przez najbliższych kilka lat prezydencji nie będzie sprawował żaden duży i politycznie znaczący kraj. Funkcję tę będzie pełnić kilka mniejszych, peryferycznych państw członkowskich – Cypr, Irlandia, Litwa i Grecja – aż do czasu, kiedy przejmą ją Włochy w drugiej połowie 2014 roku. Polska jest więc ostatnim dużym i – co ważniejsze – proeuropejskim krajem na tym stanowisku w najbliższym czasie. Po polskim przewodnictwie rola prezydencji prawdopodobnie zmaleje. Nie oznacza to bynajmniej, że Unia Europejska się rozpadnie, ale najpewniej będzie musiała się zmienić.
* Edward Lucas, brytyjski dziennikarz, specjalista ds. Europy Środkowej i Wschodniej tygodnika „The Economist”, autor książki „Nowa zimna wojna”.
***
Konstanty Gebert
Przełomu nie będzie – ale czy to źle?
W polskiej prezydencji dużo ważniejsza jest „polska” niż „prezydencja”, ponieważ nie jest to urząd, który dawałby dziś rzeczywistą władzę, a dodatkowo niesprzyjające są okoliczności, w których obejmujemy to stanowisko. Kryzys strefy euro oznacza po pierwsze, że na jedną z najważniejszych dla Unii spraw nie mamy w pełni wpływu, a po drugie powoduje, że wszelkie pomysły na wydawanie unijnych pieniędzy są odbierane z uzasadnioną nieufnością, co podcina skrzydła rozmaitym inicjatywom, jakie Polska miała.
To nie oznacza, że Polska ma jakiegoś wyjątkowego pecha. Prawdę mówiąc nie sądzę, by kiedykolwiek jakikolwiek kraj obejmował prezydencję w „dobrym” okresie – w Unii zawsze wiele się dzieje.
Rok temu Radzie Unii Europejskiej przewodniczyła Belgia i udało jej się wywiązać ze swoich zadań bez zarzutu, mimo że państwo przeżywało dramatyczny kryzys wewnętrzny. To niewątpliwie wielki sukces tego kraju. Z drugiej strony jednak Belgia sprawowała prezydencję w Unii już jedenaście razy i na dobrą sprawę nie zmieniło to szczególnie ani Belgii, ani samej Wspólnoty. Być może więc na polską rolę warto spojrzeć z belgijskiej perspektywy i nie oczekiwać przełomów, bo ich nie będzie. Prezydencja to kolejny administracyjny obowiązek, który spada na wszystkie państwa członkowskie. Należy się z niego wywiązać przyzwoicie i nie budować zamków z piasku, wierząc, że w sześć miesięcy zmienimy Europę.
Wszystkie te trudności oraz ograniczenia skłaniają niekiedy do formułowania tez, jakoby lepiej było, gdyby Polska porzuciła ambitne plany oddziaływania na całą politykę Unii i skoncentrowała się wyłącznie na zadaniach lokalnych, najbliższych naszemu interesowi narodowemu. Takie postawienie sprawy przypomina pytanie, czy lepiej myć ręce, czy nogi. Oba elementy polskiej polityki zagranicznej w ramach Unii Europejskiej – zarówno oddziaływanie na problemy odległe od nas pod względem geograficznym i politycznym, jak i promowanie lokalnych projektów – powinny być realizowane jednocześnie. Polska winna pokazać, że przewodniczenie w Unii to przewodniczenie całej Unii, nie zaś sposób na załatwienie własnych problemów. Należy wzmacniać taki standard przewodnictwa, w którym jest się odpowiedzialnym za całość Europy. Patrząc z tej perspektywy, Partnerstwo Wschodnie nadal jest bardzo ważnym projektem, ale musi być rozpatrywane w kontekście innych problemów, z jakimi Unia obecnie się mierzy – przede wszystkim kryzysu finansowego i wojny w Libii.
W konflikt w Libii polski rząd nie zdecydował się zaangażować i być może była to decyzja słuszna – choćby ze względu na ograniczenia finansowe. Problem polega na tym, że polskie władze nigdy się z tego kroku nie wytłumaczyły ani przed polską, ani przed europejską opinią publiczną. Jako przewodnicząca Wspólnocie, Polska powinna skupić się teraz na działaniu na rzecz wspólnej polityki unijnej, czyli mediować pomiędzy Niemcami, przeciwnymi tej interwencji, a Francją i Wielką Brytanią, chociaż prawdę mówiąc nasze pole manewru jest w tym zakresie niewielkie. Na polską inicjatywę siłą rzeczy nie ma tutaj miejsca.
O ile z wojny w Libii wykluczaliśmy się sami, o tyle z rozwiązania problemów strefy euro to nas wykluczono, a dokładniej zrobiła to Francja, wetując obecność na obradach ministra Rostowskiego. Polska nie jest jednak bez winy. Gdyby polskie władze wyraźnie określiły termin przystąpienia naszego kraju do strefy euro i podjęły stosowne ku temu działania, wówczas Francuzi mieliby o wiele większy kłopot z uzasadnieniem swojej decyzji o zablokowaniu udziału Polski w rozmowach. Francja zachowała się w tej sytuacji mało dyplomatycznie, ale też nie bez pewnej racji – odmówiono nam udziału w obradach klubu, którego nie jesteśmy członkiem. Bardzo ważne jest jednak, by ten w gruncie rzeczy marginalny konflikt nie zdominował innych aspektów polskiej prezydencji.
To jak na razie się udaje, co nie znaczy, że nasze dotychczasowe przewodnictwo było pozbawione zgrzytów. Polski pomysł, by kontrole na wewnętrznych granicach Schengen były podejmowane tylko wobec obywateli krajów spoza tej strefy, był całkowicie chybiony – bo jak niby ich odróżniać? Po kolorze skóry? Takie propozycje dowodzą niezrozumienia europejskich zasad i wartości, i mamy szczęście, że nie wykorzystano tej wpadki, by podważać zdolność Polski do kierowania Unią. Wydaje się, że pozostałe kraje członkowskie zgodziły się uznać, że był to jedynie lapsus.
Polskie przewodnictwo ma więc nadal szanse, by zostać zapamiętane jako stosunkowo bezproblemowe – nie dlatego, że rozwiąże wszystkie kłopoty Unii, ale dlatego że władze w Warszawie nie dostarczą jej nowych. Węgierska prezydencja była zdominowana przez politykę wewnętrzną i tak zostanie zapamiętana, prezydencję duńską może zdominować rosnąca niechęć wobec imigrantów w tym kraju, zaś cypryjską – trudne stosunki z Turcją, które de facto zamrożą negocjację Unii z Ankarą. Na tym tle Polska może przejść do historii jako kompetentny i spokojny przewodniczący.
To ważne przede wszystkim dla samych Polaków. Opinia publiczna w Polsce nadal zdaje się uważać, że z Polską należy się liczyć z powodu jakichś historycznych zaszłości, a nie po prostu ze względu na jej obecne znaczenie w Europie. Nasza pozycja w Unii nie wynika z tego, że pierwsi stawiliśmy czoło Hitlerowi, ani z tego, że to u nas narodziła się Solidarność, ale z tego, że jeśli podzielilibyśmy Europę na dwie części – tę, która jest sprawna i budzi nadzieję, i tę, która jest niesprawna i budzi niepokój – to Polska byłaby zdecydowanie w tej pierwszej z nich. W obliczu lęków, iż cały projekt Unii jest z gruntu wadliwy, Polska wnosi przekonanie i dowody na to, że jest inaczej. Z polskiej perspektywy wyraźniej widać korzyści, jakie Unia przyniosła poszczególnym swoim członkom, które to korzyści z perspektywy na przykład Belgii czy Niemiec już dawno się zbanalizowały.
Uważam, że Polska jest dobrze przygotowana do swojej roli. Natura samej prezydencji po zmianach traktatowych jest jednak taka, że wywalczyć w niej można niewiele, natomiast wszelkie niepowodzenia łatwo jest zapisać automatycznie na konto kraju sprawującego ten urząd. Niemniej mamy spore szanse na to, by witając Duńczyków na naszym miejscu, powiedzieć, że te sześć miesięcy wykorzystaliśmy całkiem sensownie. Korzyści z tego płynące będą polegały na poprawieniu wizerunku Polski – nie tylko w oczach innych krajów, ale miejmy nadzieję także samych Polaków.
* Konstanty Gebert, we wrześniu obejmie funkcję szefa warszawskiego biura European Council on Foreign Relations.
Opracował Łukasz Pawłowski
***
Łukasz Pawłowski
Wyjaśnić Europę Europejczykom
Podczas konferencji zorganizowanej pięć lat temu w Londynie z okazji Dnia Europy jednym z zasadniczych problemów, na jaki zwróciła uwagę ambasador Austrii w Wielkiej Brytanii (Austria sprawowała wówczas prezydencję w UE), był… brak dowcipów na temat Unii. Podczas dyskusji na spostrzeżenie pani ambasador zareagował brytyjski historyk Timothy Garton Ash, który odpowiedział krótkim bon motem: „Gdyby Unia Europejska chciała wstąpić do Unii Europejskiej, nie zostałaby przyjęta”. Przez kolejne lata powiedzonko Asha stawało się coraz bliższe prawdzie i nie mam wątpliwości, że obecnie większość państw członkowskich zawetowałaby propozycję przyjęcia Unii w ich szeregi.
Konflikt w Libii przedłuża się, „Arabska Wiosna” daleka jest od szczęśliwego zakończenia, widmo bankructwa Grecji nadal się utrzymuje, strefa Schengen drży w posadach, a idea, która jak dotychczas trzymała całą organizację razem, gdzieś się ulotniła. Czy Polska – największy kraj postkomunistyczny w gronie członków UE, który właśnie przejął prezydencję nad organizacją – może przewietrzyć projekt europejski, a nawet sprawić, by Unia odzyskała szanse na przyjęcie do grupy państw członkowskich?
Polskie władze zdają się nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. W artykule opublikowanym pierwszego lipca premier Donald Tusk wymienił następujące cele polskiej prezydencji:
„[U]ważam, że najważniejsze jest dzisiaj ożywienie zaufania do Europy. Pierwszym przesłaniem naszej prezydencji będzie więc odbudowa wspólnego języka i wiary w europejską politykę. […] Mamy program ambitny. Będziemy dążyć do pogłębienia integracji unijnego rynku, bo to przyspieszy wzrost gospodarczy. Będziemy wspierać dalsze rozszerzenie Unii i współpracę z sąsiadami, bo to zagwarantuje stabilność u bram Europy – tak na południu, jak i na wschodzie. Będziemy wzmacniać energetyczne, żywnościowe i militarne bezpieczeństwo Europy. I wreszcie rozpoczniemy dyskusję o nowym budżecie dla Unii Europejskiej”.
Plany są więc wielkie, liczne i zróżnicowane, podobnie jak oczekiwania wobec polskiej prezydencji. „Financial Times” posunął się aż do stwierdzenia, że spośród wszystkich państw członkowskich tylko Polska ze swym dziedzictwem Solidarności oraz sukcesem gospodarczym ostatnich 20 lat może ożywić wiarę w Unię Europejską. Jakkolwiek pochlebiające nie byłyby słowa brytyjskiego dziennika, politycy w Warszawie muszą pamiętać, że liczba celów możliwych do osiągnięcia w ciągu pół roku jest ograniczona. Zamiast więc obiecywać zbyt wiele, Polska powinna skupić się na tym, co najważniejsze i unikać łapania kilku srok za ogon.
Kryzys wiary we wspólną Europę osiągnął takie rozmiary, iż dziś nawet wielu proeuropejskich analityków twierdzi, że istnienia Unii nie można dziś przyjmować za pewnik. Coraz więcej Europejczyków zadaje sobie proste pytanie: „Co ja tutaj robię?” i im dłużej się nad nim zastanawia, tym mniej przekonujące są odpowiedzi, do jakie znajduje. Opowieść o międzynarodowej solidarności, na której została zbudowana Unia Europejska, straciła wydźwięk społeczny, jaki kiedyś miała. Europejczykom potrzebne jest nowe uzasadnienie tego, co tak naprawdę powinno trzymać ich razem. Czy Polska może im takiego uzasadnienia dostarczyć? Moim zdaniem tak. Problem polega jedynie na tym, by się z tym przekazem przebić.
To z kolei może być trudne, ponieważ w oczach Europejczyków – jeśli w ogóle mają zdanie na ten temat – Polska jest nadal postrzegana jako dalekowschodnie, biedne państwo, które swoim zachodnim partnerom nie ma wiele do zaoferowania. Widzi się w niej również kraj małostkowy, niezdolny do wyjścia poza swoje maluczkie interesy i nastawiony przede wszystkim raczej na branie niż wnoszenie czegoś od siebie. Tę reputację wzmocniły jedynie powtarzające się konflikty z Rosją i Niemcami w latach 2005-2007. Pamiętajmy, że ledwie rok po przystąpieniu do Unii Polska znalazła się w niemal całkowitej izolacji i poważnym konflikcie z najważniejszymi europejskimi aktorami.
Od tego czasu wykonano wiele pracy, by ten wizerunek zmienić. Stosunki z Niemcami są dziś prawdopodobnie najlepsze w ciągu ostatnich 20 lat i nawet zwyczajowo trudne relacje z Rosją przebiegają względnie sprawnie – przynajmniej z perspektywy Brukseli. Kraj w dużym stopniu uwolnił się od gęby utrapieńca i podżegacza. Obecnie głównym zadaniem powinno być przekonanie innych państw członkowskich, że Polska jest w stanie nie tylko działać we własnym imieniu, ale również administrować problemami całej Unii. Jedynie wówczas, gdy to zadanie uda się zrealizować, Warszawa będzie postrzegana jako wiarygodny partner i dlatego to właśnie ten cel powinien być kluczowym dla polskiej prezydencji.
Aby go osiągnąć, nie można skupiać się wyłącznie na kwestiach dotyczących własnego regionu, takich jak Partnerstwo Wschodnie. Nie negując korzyści płynących z przyciągnięcia krajów Europy Wschodniej do Zachodu, należy pamiętać, że obecnie Unia Europejska ma im bardzo niewiele do zaoferowania. Rozszerzenie na Ukrainę, drugi co do wielkości kraj Europy, nie wchodzi w grę, ponieważ – jak już powiedziano – o wiele ważniejszy jest dziś kryzys wewnętrzny i odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę ma trzymać Unię razem. Wspólnota powinna wyraźnie podkreślić swoją wolę współpracy z byłymi republikami sowieckimi i stopniowo zacieśniać łączące ją z nimi więzi. „Stopniowo” to jednak słowo kluczowe w tym kontekście. Unia Europejska jest wyraźnie wyczerpana rosnącą liczbą konfliktów mających swe źródło zarówno zewnątrz, jak i wewnątrz niej samej. Jeśli Polska będzie zbyt mocno naciskać wyłącznie na realizację postulatów Partnerstwa Wschodniego, może to przynieść odwrotny skutek i zdyskredytować polską bezstronność. A jeśli do tego dojdzie, na realizację innych naszych celów nie mamy szans.
Prezydencja to nie czas, w którym można szybko załatwić własne partykularne interesy. Z drugiej strony nie można jej także postrzegać jako narzędzia do rozwiązania wszystkich bieżących problemów całej organizacji. We wszelkich swoich decyzjach rząd w Warszawie powinien się kierować wyznaczonym sobie priorytetem, czyli, cytując Donalda Tuska, „ożywieniem zaufania do Europy”. Oczywiście nie jest to zadanie możliwe do realizacji w ciągu sześciu miesięcy, ale te sześć miesięcy może być albo dobrym początkiem, albo straconą okazją. Jak przybliżyć ten pierwszy scenariusz? Rozpoczynając pracę nad nową narracją, która wyjaśniłaby Europejczykom, dlaczego ich kraje powinny pozostać zjednoczone. W Unii Europejskiej chodzi o coś więcej niż tylko o rozwój gospodarczy i jeśli nie chcemy, by ta organizacja się rozpadła lub zamieniła w „żywego trupa”, ktoś musi to w końcu powiedzieć otwarcie. Polska historia najnowsza czyni nasz kraj dobrym miejscem do rozpoczęcia nowej dyskusji nad ideą Europy. Najpierw jednak musimy przekonać innych, że nasze zdanie jest warte wysłuchania.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
Rządowy i obywatelski wymiar polityki europejskiej
Prezydencja Unii Europejskiej określona w traktatach europejskich jest domeną polityki międzyrządowej i ogólnoeuropejskiej. Ten neologizm na gruncie języka polityki dobrze uwypukla niezwykłość ustroju europejskiego. „Hybrydowość” systemu politycznego wspólnoty, która nie jest federacją, ale jednocześnie jest czymś więcej niż związkiem państw. Unia Europejska to jednak także wspólnota obywateli i mimo że prezydencja dotyczy przede wszystkim działań państwa sprawującego przewodnictwo w pracach instytucji UE, to nie sposób nie pamiętać o perspektywie obywatelskiej prezydencji. Sfera podejmowania decyzji związana z rządami oraz z instytucjami ogólnoeuropejskimi przenika się ze sferą demokratyczną związaną ze społeczeństwami krajów europejskich, jak i z ogólnoeuropejską aktywnością obywatelską.
Teksty zamieszczone w „Kulturze Liberalnej” ukazują przede wszystkim państwowy i unijno-instytucjonalny wymiar polityki europejskiej. Spróbujmy podsumować: udana prezydencja powinna być profesjonalna, umiarkowana i europejska. Edward Lucas pisze o „wielkim wyzwaniu dla polskiej administracji”. Rzeczywiście, rząd w Warszawie, ale także w pewnym stopniu cała administracja, muszą nastawić się na koordynowanie spraw europejskich. W tym procesie będą uczestniczyły na co dzień tysiące ludzi – urzędników, samorządowców, specjalistów, polityków różnych szczebli – i te kilka miesięcy prawdopodobnie przeorze politykę polską. Znacznie bardziej niż dotychczas zwiąże strategię narodową z Unią Europejską.
Prezydencja polska z punktu widzenia Brukseli, jak zauważa Konstanty Gebert, to „kolejny administracyjny obowiązek”, rutynowe działanie, do którego zarówno instytucje unijne, jak i polskie wydają się dobrze przygotowane. Prawdziwym wyzwaniem i sprawdzianem dla prezydencji danego kraju są niespodziewane sytuacje, kryzysy międzynarodowe, konflikty, szczególnie takie, co do rozwiązania których rządy UE są podzielone. Przywołując moje doświadczenia z Parlamentu Europejskiego, mogę powiedzieć, że wielkie wrażenie zrobiła prezydencja Słowenii na początku 2008 r., która musiała się zmierzyć z ogłoszeniem niepodległości przez Kosowo przy ostrym sprzeciwie Serbii. Słowenia była pierwszym krajem zza żelaznej kurtyny sprawującym przewodnictwo w UE, a do tego państwem, które odseparowało się od byłej Jugosławii. Rządy UE do dzisiaj nie mają jednolitego stanowiska w sprawie Kosowa – a w tamtym czasie do ostrych sporów dochodziło nawet w gronie grup politycznych w Parlamencie Europejskim. Patrzyłem z podziwem, jak Słowenia sterowała Unią Europejską, nie dopuszczając do tego, aby różnica zdań w tak istotnej sprawie przeniosła się na poziom konfliktu w instytucjach europejskich. Na gruncie traktatu lizbońskiego, przy funkcjonującym na co dzień wysokim przedstawicielu UE do spraw polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa, sprawowaniu prezydencji nie powinna już towarzyszyć tego typu dramaturgia. Zresztą z punktu widzenia Warszawy polityka europejska może się wydawać oazą spokoju i obliczalności na tle sytuacji polskiej po katastrofie smoleńskiej.
Polska będzie musiała w najbliższych miesiącach wykazać się umiarkowaniem, nieustannym bilansowaniem swoich ambicji politycznych z realnością europejską, ukazywaniem wielkich celów Wspólnoty z trzeźwym osądem europejskiej sytuacji finansowej, gospodarczej i społecznej na jesieni w 2011 r. Jak trudne to zadanie, pokazał ostatni szczyt krajów grupy euro, który odbył się bez przedstawiciela kraju sprawującego prezydencję UE. Rząd chyba zdał ten początkowy egzamin i postąpił tak, jak powinien był postąpić, zachowując kamienną twarz w obliczu ukazania Warszawie miejsca w szeregu. Przemówienie premiera Tuska w Parlamencie Europejskim słusznie podkreślało entuzjazm europejski i wiarę w główne założenia wspólnej polityki. Prezydencja polska powinna na każdym kroku uwypuklać żywotność projektu europejskiego, pracować spokojnie i konsekwentnie na rzecz takiej funkcjonalności Unii, w której pogłębianie integracji finansowej w łonie strefy euro, nie doprowadzi mechanicznie do tworzenia Europy dwóch szybkości. To kwestia fundamentalna dla Polski i dla całej Unii Europejskiej.
Łukasz Pawłowski zastanawia się, czy Polska może przewietrzyć projekt europejski. Znowu wrócę do przykładu z Parlamentu Europejskiego, tym razem do prezydencji Niemiec w pierwszym półroczu 2007 r. W przemówieniach kanclerz Niemiec w PE dostrzegało się utożsamienie z systemem politycznym Wspólnoty. To było naturalne w jej wykonaniu i sprawiało wrażenie, że Merkel po prostu dobrze się czuje w takim miejscu jak Parlament Europejski w Strasburgu czy w Brukseli. Przyznam, że jej częsta jak na szefa państwa członkowskiego obecność w Parlamencie była inspirująca, pokazywała, że prezydencja nie musi polegać na biurokratycznej poprawności. Merkel była przywódczynią, która w codziennej praktyce kierowania UE udowodniła, że poprzez Parlament Europejski prezydencja może odnosić się do obywateli, do społeczeństw całej UE. Prezydencja polska powinna w tym stylu zaskakiwać europejskością. Rząd, polska klasa polityczna i służba cywilna muszą w niewymuszony sposób przekonywać Europę w najbliższych miesiącach do sensu projektu europejskiego.
Europejskość nie wyklucza mądrego przedstawiania kwestii istotnych z perspektywy Warszawy czy rezygnacji z partykularnych interesów. Dobrym przykładem może być prezydencja Francji w drugiej połowie 2008 r., która szczególną wagę przywiązywała do krajów Morza Śródziemnego. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby Polska w okresie swojej prezydencji promowała w UE kulturę, naukę i przedsiębiorczość krajów Europy Wschodniej i Kaukazu, przybliżała te kraje do UE. Sztuka polityki polega w tym wypadku na naturalnym łączeniu aktywnej polityki europejskiej w basenie Morza Śródziemnego i Bliskiego Wschodu z polityką wschodnią.
Europejskość oznacza także zwrócenie się do polskiej opinii publicznej z przesłaniem europejskim, czemu paradoksalnie może pomagać kampania wyborcza. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że większość polskiej klasy politycznej parę lat temu szła do Europy połączona hasłem „Nicea albo śmierć”, co w rezultacie zaowocowało niezrozumieniem w Polsce istoty traktatu konstytucyjnego oraz – kompromitującym dla kraju, w którym powstała Solidarność – nieprzyjęciem wszystkich zapisów Karty Praw Podstawowych UE. Te pół roku prezydencji tworzy okazję do zmiany tej sytuacji. Warto przypomnieć polską myśl europejską w XX wieku, zapoznaną strategię integracji europejskiej rządu na uchodźctwie gen. Sikorskiego czy wrócić w tym zakresie do myśli politycznej z kręgu paryskiej „Kultury”.
Nawet najbardziej udana prezydencja nie rozwiąże jednak problemów, przed którymi stoi dzisiejsza Unia Europejska. W perspektywie społeczeństwa obywatelskiego podstawowym wyzwaniem jest rozdźwięk pomiędzy instytucjami unijnymi a demokracją, ograniczenie demokracji jedynie do poziomu państwa narodowego. Na poziomie gospodarczym wyzwaniem jest globalny kapitalizm, na który UE reaguje kryzysem czy raczej zapadaniem się europejskiego państwa dobrobytu. W rezultacie w UE po klęsce traktatu konstytucyjnego następuje renacjonalizacja polityki europejskiej, podnoszenie się fali polityki populistycznej czy z drugiej strony pogłębianie w ostatnim roku integracji w krajach sfery euro, co w rezultacie może doprowadzić do faktycznego rozbicia UE.
Najciekawsze sprawy w najbliższych miesiącach będą odbywały się na poziomie nie tyle rządowym, ale raczej na ulicach europejskich miast, w walkach związków zawodowych, w ruchach sprzeciwu młodzieży europejskiej, w zamieszaniu wokół tradycyjnych europejskich podziałów politycznych na osi lewica – prawica, w sporach o tożsamość kulturową UE, w zarysowującym się wielkim konflikcie epoki pomiędzy Europą populistyczną a Europą liberalną.
* Józef Pinior, polityk, prawnik, filozof. W PRL działacz Solidarności, aresztowany w 1983 roku i skazany na cztery lata więzienia. Od 1987 roku uczestniczył w próbach reaktywowania PPS. Od 2004 do 2009 poseł do Parlamentu Europejskiego.
***
* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Łukasz Pawłowski.
** Współpraca: Robert Tomaszewski.
*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
„Kultura Liberalna” nr 133 (30/2011) z 26 lipca 2011 r.