Jacek Wakar

Czechow i Wanat

Najpierw po raz kolejny doceniłem dobrodziejstwa internetu. W piątkowy ranek wszedłem na stronę „Gazety Wyborczej”, aby przeczytać, jakie to najważniejsze premiery teatralne czekają nas u progu nowego sezonu. Szczególnie dużo nowego się nie dowiedziałem, ale i tak warto było, po stokroć warto. Otóż zapowiadając „Iluzje” Iwana Wyrypajewa w warszawskim Teatrze na Woli recenzentka GW, Joanna Derkaczew, kilka miłych słów poświęciła autorce przedstawienia, Agnieszce Glińskiej. Dowiedzieliśmy się na przykład, że „Glińska przywróciła Czechowa polskiemu teatrowi. Przetłumaczyła jego manieryczną szamotaninę na dezorientację współczesnych”.

Przeczytałem, no i zaniemówiłem z wrażenia. Nie dlatego, że Joanna Derkaczew lubi teatr Agnieszki Glińskiej, bo to uczucie podzielam całkowicie, ale z racji bezkompromisowej oceny Czechowa. „Wiśniowy sad” jako manieryczna szamotanina – pytałem samego siebie‚ „Wujaszek Wania” jako prowincjonalna nuda? Ależ tak! Toż to same żałosne, do bólu manieryczne historie. Jakaś kobieta wraca do swego majątku, a tam za oknami ścinają drzewa. I co z tego? Jedna siostra marzy o wyjeździe do Moskwy, a druga do znudzenia narzeka, że jest zmęczona. Dobre sobie. Przechodzona aktorzyca skupia się na własnej przebrzmiałej wielkości, nie znajdując zrozumienia dla artystycznych eksperymentów dorosłego syna, więc ten na koniec strzela sobie w łeb. Śmiechu warte! Zatem tak, wszystko jasne, Joanna Derkaczew otwiera nam oczy. Skoro Glińska przywraca polskiemu teatrowi Czechowa, zatem nie było w nim, albo przynajmniej nie zasłużyły na odnotowanie, spektakli Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Aleksandra Bardiniego, Krystiana Lupy, Rudolfa Zioły. Śmiała myśl. Ale to nic, do historii krytyki wejdzie autorka „Gazety” dzięki podsumowaniu literackich wysiłków nieudanego pisarzyny z Taganroga. Trzeba było ponad wieku, aby ktoś wreszcie odpowiednie dał rzeczy słowo.

Derkaczew swoje, a ja, włożywszy łeb pod kran z zimną wodą, zacząłem myśleć o kimś z zupełnie innej gliny. W lipcu minęło 15 lat od śmierci Andrzeja Wanata. Na egzamin wstępny na wiedzę o teatrze w warszawskiej PWST pisałem recenzję ze „Śmierci Iwana Iljicza” w reżyserii Grzegorzewskiego. O ów tekst pytał mnie później Wanat. Struchlałem ze strachu, kiedy na chwilę ukrył twarz w dłoniach, a potem wymamrotał: „A nie wydaje się panu, że Jerzy Grzegorzewski obdziera dramaty realistyczne ze skóry?”. „Zależy, co się przez to rozumie” – brnąłem. „Skóra to jest powłoka zewnętrzna” – wyjaśnił znudzony profesor. A potem nauczył mnie niemal wszystkiego, co dziś wiem o teatrze i pisaniu o teatrze. Czechow zaś był jego miłością, wiedział o nim absolutnie wszystko i fascynująco o autorze „Mewy” pisał. Może dlatego, że Czechow uosabiał taki teatr, jaki zawsze najbardziej go interesował, jaki rozumiał w lot i czuł się w nim u siebie. Taki, w którym wysokie miesza się z niskim, piękne z brzydkim, ponadczasowe z konkretem miejsca i czasu. Rzadko znajdował go w gotowych przedstawieniach, ale jak już się zdarzały poświęcał im takie eseje, jakich już dziś nie czyta się nie tylko o teatrze, ale i o kulturze w ogóle. Dlatego zawsze mam pod ręką jedyny tom, jaki pozostawił. Nie od rzeczy nazywa się „Pochwała teatru”, bo Wanat miał sprecyzowany pogląd na świat i na sztukę, ale uwielbiał być zaskakiwanym. Pamiętam, że na początku lat 90. na toruńskim festiwalu Kontakt oglądaliśmy „Trzy siostry” w inscenizacji Eimuntasa Nekrošiusa – profesor i jego studenci. Wielki litewski wizjoner obrócił w proch dotychczasowe wyobrażenia o Czechowie, ale na koniec pozostał mu wierny. Patrzyliśmy na Wanata, oglądał spektakl blady. Po zakończeniu szybko poszliśmy do baru, wlał w siebie pięćdziesiątkę wódki. „Ja go nienawidzę, ale on jest genialny” – wydusił z siebie wreszcie.

Choć odszedł przedwcześnie w 1996 roku, w jakiś sposób przewidział dzisiejszy teatr. „Raz jeszcze się przekonałem, że wielkie dramaty Antoniego Czechowa są jak równanie matematyczne. I co z tego? Za jakiś czas znów tę biżuterię zacznie poprawiać jakiś cieśla i wcale nie jest wykluczone, że rezultat jego pracy będzie uznany za wydarzenie” – pisał trzy lata przed śmiercią. I mamy cieślów całe bataliony…

O Andrzeju Wanacie rozmawialiśmy ostatnio z Tomaszem Mościckim w jego audycji w radiowej Dwójce. Tomek puścił archiwalne nagranie recenzji ówczesnego naczelnego „Teatru” z „Miłości na Krymie” Mrożka we Współczesnym i Starym. Usłyszeliśmy jego głos, znów onieśmieliła mnie precyzja sformułowań, chłód analizy, szacunek wobec artystów. Bo tego właśnie uczę się od Wanata, by poprzez teatr próbować rozmawiać o świecie, aby zadawać teatrowi podstawowe pytania. I przyłapuję się na myślach, że przywiązany do wielkiej literatury krytyk w teatrze, który wielką literaturę ma za nic, nie czułby się dobrze. Polegający na potędze ludzkiego rozumu autor bez radości przyjmowałby otaczające nas zewsząd głupstwo. Na przedstawienia zapewne chodziłby z uczciwości i z obowiązku. Ale wcale nie jestem pewien, czy chciałby jeszcze o nich pisać. Już wówczas do swych esejów-recenzji wybierał tylko takie dzieła, które mieściły się jakoś w jego artystycznym światopoglądzie. Szanował Grzegorzewskiego, ale o jego przedstawieniach nie pisał. O Lupie napisał dopiero po „Lunatykach” – skądinąd esej był wspaniały. Kto dziś sprowokowałby Wanata i zmusiłby go do sięgnięcia po pióro? Paweł Demirski, który na swoją modłę przepisuje „Wujaszka Wanię”? Nie, to jest wybitny pisarz w sam raz dla Joanny Derkaczew.

Andrzej Wanat umarł w roku 1996, w roku 2008 pożegnaliśmy Jerzego Koeniga. Świat bez nich stał się bardziej pusty i jakby trochę głupszy. I tak już pozostało.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

 „Kultura Liberalna” nr 137 (34/2011) z 23 sierpnia 2011 r.