0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > BUCHOLC: Mnich w...

BUCHOLC: Mnich w stanie nieważkości. Krzysztof Rutkowski „Wokulski w Paryżu”

Marta Bucholc

Mnich w stanie nieważkości. Krzysztof Rutkowski „Wokulski w Paryżu”

„Acedia jest umiłowaniem sposobu życia demonów. Kto ulega acedii, nienawidzi tego, co jest, pożąda zaś tego, czego nie ma” – pisze Krzysztof Rutkowski na stronie 86 „Wokulskiego w Paryżu”. Definicja ta – opis kliniczny choroby duszy, ale i teologiczne wyszczególnienie znamion grzechu – brzmi w naszych uszach trojakim fałszem.

Po pierwsze, przywykliśmy wyobrażać sobie ludzi przednowoczesnych jako skłonnych zadowalać się tym, co jest, bez wyglądania poza horyzont teraźniejszości i podskakiwania powyżej przypisanego im z urodzenia szczebelka w społecznej hierarchii. Trzecie już pokolenie historyków na próżno usiłuje ubarwić nieco ten monochromatyczny obraz. O ile więc ze zrozumieniem i pobłażaniem przyjmujemy do wiadomości, że acedia, rozumiana jako odrzucenie istnienia na rzecz fantasmagorii, musiała być wstrętna ludziom niegdysiejszym, o tyle zdumiewamy się, czytając (tamże): „Acedia zmieniła się w atakującą falami epidemię w czasach Ojców Pustyni (…) i szerzy się po dzień dzisiejszy, i to jak się szerzy, grasuje, hula, zakrada się do serc i wnika w nerki, w lędźwie, by stamtąd jak najszybciej przeniknąć do ludzkich dusz, by je pustoszyć, niszczyć suszyć, wysysać, by je zatruwać, by zarażone acedią ciała więdły, a w więdnących ciałach dusze karlały”. Czemuż bowiem acedia szerzyła się właśnie wśród mnichów, którzy swym wirtuozerskim ascetyzmem wskazywali drogę do wyzbycia się przywiązania do tego świata? Z drugiej zaś strony: jak tu afirmować jako wyraz woli Bożej rzeczywistość, w której nie można przecież znaleźć szczęścia inaczej, niż wyrzekając się jej i żyjąc już na ziemi jakby poza ciałem? Oczywista dla nas niespójność tej postawy musi owocować acedią, melancholią, którą dziś częściej nazywamy depresją, podkreślając jej świeżo zmedykalizowany status.

W tym miejscu pojawia się drugi fałsz. Melancholię bowiem nauczono nas traktować jako schorzenie pokoleniowe człowieka nowoczesności. Pracowicie przyswoiliśmy sobie rozliczne niezbite uzasadnienia tego, że spleen, skuka, ból istnienia i cały ten syndrom Baudelaire’a to choroba wieku masowego wychodzenia z idiotyzmu życia wiejskiego, zawinionej niepełnoletniości i całego szeregu podobnych przypadłości, których główną wadą była – jak się dziś wydaje – bezbolesność. Figura Fausta – ofiary raka duszy niepozwalającego kontentować się tym, co jest – głęboko przeorała nasze symboliczne uniwersum. Zrodzone przez nowoczesność ideologie polityczne, techniki literackie, prądy artystyczne i style życia, na czele z etosem mieszczańskim, cechowało wszak głębokie niezadowolenie z rzeczywistości, chęć łapczywego sięgania poza nią w czasie i przestrzeni. Acedia, przed którą drżeli mnisi-pustelnicy, stała się herbowym „plus ultra” naszej cywilizacji, jej cnotą główną.

I oto trzeci fałsz: jeśli bowiem acedia jest cnotą, dlaczego pragniemy się z niej leczyć? Terapia odsyła nas do recept Ojców Pustyni: porzuć ścieżki demonów, nie goń za fikcją, zaakceptuj siebie, naucz się doceniać i afirmować to, co masz, bo nikt nie jest doskonały. Paradoksalność kuracji przez samoakceptację staje się oczywista, jeśli wziąć pod uwagę, że bodźcem do niej bywa na ogół niezadowolenie z tego, co jest. Nie wdając się w rozważania nad Münchhausenowskimi aspektami naszej kultury terapeutycznej, warto docenić ironię faktu, że po osiemnastu wiekach wróciliśmy okrężną drogą do horroru acedii.

Ponadczasowa solidarność melancholików uległa tym samym wzmocnieniu i dlatego być może typy melancholijne cieszą się niesłabnącą popularnością. Powstają oczywiście nowe figury acedii á la postmoderne (Houellebecq, Murakami, Dukaj), ale powracają również w nowych kostiumach dobrze znani rycerze smętnego oblicza, wśród nich Stanisław Wokulski.

Wokulski to klejnot w literaturze polskiej bezcenny, ponieważ jest zarazem nowoczesny i znośny, w przeciwieństwie do podejrzanych figur w rodzaju Płoszowskiego, Połanieckiego czy odpowiednio późniejszych Baryki i Ziembiewicza. Blask jego oryginalności przyćmiewały jednak klisze, przez które przywykliśmy odczytywać tę postać: zderzenie szlacheckości z kupiectwem, arystokracji z mieszczaństwem, idealizmu z pragmatyzmem, tradycjonalizmu z modernizacją. Te (jak sądzę, bez wyjątku fałszywe) opozycje systematycznie upychały Wokulskiego w nieadekwatne kategoryzacje.

Krzysztof Rutkowski na pozór nie zwalcza wcale naszego stereotypowego obrazu, udając jedynie, że go wzbogaca i niuansuje. Nie ma w jego książce tak nużącego zwykle w studiach literackich powierzchownego efekciarstwa rewizjonizmu (choć niemało w niej egzaltacji i epatowania nagłymi zmianami rejestrów). Z początku wydaje się nawet, że Rutkowski do wspomnianych klisz interpretacyjnych dokłada dwie kolejne: polskość (rozumiana jako lokalność-warszawskość, nie jako patriotyzm) kontra kosmopolityzm i prowincja kontra metropolia (tutaj symbolizowana przez Paryż). Te przeciwstawienia – choć może rzadziej obecne w podręcznikach – także trudno uznać za oryginalny wkład w interpretację „Lalki”. Autor bynajmniej nie próbuje nam jednak wmówić, że odkrył Amerykę, pisząc, że „»Lalka« jest powieścią o Warszawie, ale wypełnia się sensem z powodu Paryża” (str. 41). Nienatrętnie pozwala nam natomiast dostrzec coś innego: Polak zawsze (tak w wieku XIX, jak i dzisiaj) czuje się (a przez to jest) prowincjonalny, a zagranica jest dla niego metropolitalna z definicji, nawet gdy racją jej istnienia jest oczekiwanie na rozrzucane przez wschodnich dzikusów (koniak na karafki!) luidory. Bycie poza granicami swojskości wiedzie na skraj mistycznej unii z absolutem – stąd już samo istnienie zagranicy nadaje sens istnieniu Polaka, bo dowodzi istnienia sfery sacrum, ambiwalentnej i budzącej lęk. W rezultacie mistyczne „bycie ku Paryżowi”, w którym trwają bohaterowie, odciąża niebezpiecznie ich egzystencję warszawską (realną), czyniąc ją podatną na gangrenę acedii. Paryż jest bowiem pragnieniem tych, którzy, jak pisze Marek Bieńczyk, „nie odnajdą straty”, a bardziej po prostu rzecz ujmując, szukają, czego nie zgubili, a co się im na nic nie przyda, choćby i znaleźli.

Wokulski Rutkowskiego nie jest nam współczesny; nie psychoanaliza, lecz misteryjna religijność jest właściwym kluczem do jego postaci. To mnich, o którym napisano: „pragnienie kontemplacji najwyższego dobra prowadzi nieraz do melancholii”, albowiem „wielu ludzi wielkiej wiary i pobożności zapada na melancholiczną chorobę duszy” (str. 76). Wokulski nie jest pobożny, ale jest żarliwy: dotkliwie odczuwa miłosny brak (frustrację?), lecz błędnie szuka spełnienia w czystym oglądzie przedmiotu miłości. Żyje zatem jak mnich reguły kontemplacyjnej i popada w grzech mnicha – lenistwo w służbie powołaniu. Lepiej by mu było pozostać wiernym namiętności do lżejszych od powietrza blaszek – te kochać można bezpiecznie, zdaje się mówić Rutkowski, bo są i tak mirażem, obrazem, którego pragnienie tożsame jest z pragnieniem rzeczy samej. Izabela Łęcka jednak to prawdziwa kobieta, której Wokulski zupełnie idiotycznie wymyśla od „Mesalin” tylko dlatego, że jak każda kokietka ma w sobie coś wodewilowego (str. 87-88). Pożądając obrazu zamiast realnej istoty, Wokulski z rozmysłem odwraca się plecami do świata.

Sięgając po starochrześcijańską i antyczną metaforykę, Rutkowski wydobył swojego Wokulskiego z kontekstu nowoczesności i przeniósł w scenerię osobliwego, postmodernistycznego moralitetu. Tak odczytana „Lalka” traci urok konkretu i staje się jakby gipsową kopią nieistniejącego antycznego reliefu – obrazem, mirażem znanej nam książki, zaludnianym przez widma, które momentami bardziej przypominają Ibsena niż Prusa. Drobiazgowa egzegeza tekstu i precyzja autora w dekodowaniu postaci i tropów nie mają nas zbliżyć do rzeczywistości świata przedstawionego, lecz przeciwnie – odsunąć nas od niego tak, jak gdybyśmy, za przykładem Wokulskiego, wzlatywali balonem ponad powieściowym krajobrazem. Z całym orszakiem alegorycznych figur, które się nawzajem antycypują i dopełniają, społeczny świat „Lalki” układa się z dystansu w system znaczeniowych współzależności, który nie jest już polski, warszawski ani nawet – nie do wiary! – paryski. Wahamy się (skoczyć? zapaść się w realność? groszoróbstwo, a choćby i rozpustę, pijaństwo i białe mankiety?), ale kunsztowna i nieważka gra skojarzeń autora unosi nas wprost ku czarnemu paryskiemu słońcu, gdzie ruch duszy zamiera i gaśnie wszelka tęsknota.

Książka:

Krzysztof Rutkowski „Wokulski w Paryżu”, słowo/obraz terytoria, październik 2010, s. 86.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

 „Kultura Liberalna” nr 140 (37/2011) z 13 września 2011 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 140

(37/2011)
13 września 2011

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj