Jacek Wakar

Cały smutek Houellebecqa

Michel Houellebecq znowu wykręcił numer. Miał pojawić się na krakowskim Festiwalu Conrada, był tam oczekiwany jako gość najważniejszy. Nie przyjechał, nie dawszy przedtem znaku, że zmieniły mu się plany. Ubawił mnie komunikat organizatorów o tym, że pisarz nie przybył na lotnisko, a wcześniej nie odebrał biletu lotniczego. Można się oburzać – przecież nawet największe gwiazdy zobowiązane są do dotrzymywania umów, inaczej drwią sobie z czytelników. A jednak w dezynwolturze autora „Cząstek elementarnych” jest coś na swój sposób uroczego. Oto artysta, który nic nie musi, za nic ma wszelkie reguły, nie zamierza wypełniać kontraktów w tych punktach, które nie dotyczą imponderabiliów. Może sobie na to pozwolić, więc korzysta do woli. Budując przy tym własny mit – to prawda, że tanimi środkami. Nie tak dawno trafił na czołówki wcale nie specjalistycznej prasy, a popularnych portali, bo… zniknął. Po dwóch dniach jednak się odnalazł, tłumacząc, że zapomniał o ustalonych spotkaniach. Może więc o podróży do Polski też zapomniał?

Luz Houellebecqa i jego niechęć do opowiadania o swoich książkach sprawiają, że lubię go jeszcze bardziej. Autor „Platformy” wychodzi bowiem ze słusznego założenia, że literatura ma mówić za siebie sama, a jej autorzy nie są od interpretacji. Do tego jeszcze wizerunek Francuza tak niedbały, że nie może nie być pieczołowicie wymyślony. Wojskowe znoszone kurtki, szara twarz, włosy w nieładzie. Houellebecq gra kogoś, kogo mało obchodzi blichtr dzisiejszego świata celebrytów. A że tym samym podsyca zainteresowanie mediów swoją osobą, to całkiem inna sprawa. Ważne, że narzucił im swoje warunki, nawet na chwilę nie zgiął karku. Taka postawa wcale nie jest dziś oczywistą oczywistością.

Pisarz może sobie na to wszystko pozwolić, bo mówią za niego jego świetne powieści. Dzięki „Cząstkom elementarnym”, „Platformie” i „Możliwości wyspy” przyczepiono mu łatkę największego skandalisty współczesnej prozy nie tylko we Francji, biorąc z nich tylko to, co najbardziej rzucało się w oczy. Piekielnie mocne rzeczywiście sceny seksu w najprzeróżniejszych konfiguracjach, opisy rajów dla seksturystów, miejsc egzotycznych i przerażających, bo wszelkie rygory przestały już w nich obowiązywać. Mało kto jednak zwracał uwagę, że w epatowaniu erotyką nie był Houellebecq podnieconym pornografem, ale zgorzkniałym do bólu nihilistą, ze smutkiem opisującym realny kres cywilizacji, choćby i nawet udawał nowy wspaniały świat bez żadnych ograniczeń. Wystarczyło przyjrzeć się bohaterom, by stwierdzić, że ci ludzie już na nic nie czekają. Nie wiem, czy może być coś gorszego.

Nowa powieść francuskiego twórcy przynosi istotną zmianę optyki, ale pogłębia jeszcze to wrażenie. Ci, co czekali na różową literaturę, będą tym razem srodze zawiedzeni. Na 380 stronach znalazłem słownie jedną scenę erotyczną, i tak opisywaną po łebkach, jakby Houellebecqa interesowało już coś zupełnie innego. „Mapa i terytorium” wydaje mi się idealną egzemplifikacją smutku dzisiejszego zachodniego świata. Wszystko można, wszystko dostępne jest w mgnieniu oka, nawet nie trzeba się przy tym zmęczyć. Czas płynie między palcami, leniwie przed oczami przesuwają się obrazy. Nikogo nie stać nawet na namiastkę buntu ani na próbę wypełnienia życia jakąkolwiek treścią. Jed Martin najpierw maluje mapy Michelina różnych rejonów Francji. Nikt nie zrobił tego wcześniej, więc osiąga sukces. Potem staje się jednym z najbardziej wziętych portrecistów. Sprzedaje swoje dzieła po milion euro za sztukę (potem drożej), więc po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że pieniędzy wystarczy mu do końca życia. I reszta jego życia stanie się samą pustką. Podobnie jak świat wokół.

Niemal pozbawiona fabuły powieść Houellebecqa zdała mi się rewersem wielkiego filmu Larsa von Triera „Melancholia”. Tam planeta szła w pył, ostatnim ujęciem był ciemny ekran. W „Mapie i terytorium” nie ma katastrofy, ale świat spotyka coś gorszego. Trwanie bez szans na przełom. O tym, że wszystko to nie ma sensu zaświadcza w książce niejaki Michel Houellebecq. Nazywa się jak autor, nosi cechy autora i jakiejś mierze po prostu jest Houellebeckiem. I ginie, bestialsko zamordowany bez powodu. Jest w tym ironia, ale i coś poważniejszego. Poczucie, że przed światem nikt się nie uratuje.

„Mapa i terytorium” to najmniej efektowna, ale i chyba najlepsza rzecz Houellebecqa. Pisana z przeświadczeniem, że już nic nie musi, nikomu nie będzie niczego udowadniał. Z podobnym nastawieniem, jak sądzę, swoją ostatnią płytę „Bad As Me” tworzył Tom Waits. To jest wielka płyta. Zatem ów brak napinania muskułów byłby cechą najwspanialszych artystów. Uśmiecham się do tej myśli i szukam coraz to innych przykładów. Jest ich trochę, ale wcale nie za dużo.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 148 (45/2011) z 8 listopada 2011 r.