Nie ważne, że w lokalu nie starczyło dla wszystkich miejsc, więc trzeba było zadowolić się piciem gorącego napoju z papierowego kubka i na stojąco (co zresztą w przypadku Starbucksa jest jak najbardziej na miejscu); nie ważne, że aby tę kawę dostać, należało wpierw odstać swoje w długiej kolejce, zrazu na pełnym słońcu (nie pamiętam dobrze, którego dnia otworzyli tego Starbucksa, ale pamiętam, że było wówczas bardzo ciepło), potem zaś w gorącym i dusznym lokalu.
Pomyśleć by można: szaleństwo. Czy po latach nasz kompleks wobec Zachodu ciągle jest tak duży, że cokolwiek stamtąd do nas nie spadnie, będziemy się o to zabijać, jak o towar pierwszej kategorii? Czy nasze wielkomiejskie zblazowanie nie osiągnęło jeszcze tego poziomu, że otwieranie takich miejsc po prostu nas nie zaskakuje, czy wręcz nie interesuje? Te i inne pytania zadawałem sobie, patrząc na tysięczny tłum rozsadzający lokal przy Nowym Świecie, bijąc się z myślami, czy do niego nie dołączyć. Z jednej strony popychała mnie ciekawość, żeby zobaczyć „jak to jest”, a jednak z drugiej odczuwałem, że będzie to coś złego. I w tym tkwiła istota problemu: cóż jest złego w wejściu do kawiarni?
Odpowiedź na to pytanie znalazłem trochę później w tekście Benjamina A. Wurgafta„Starbucks and Rootless Cosmopolitanism”[1]. Autor zadaje sobie w nim pytanie: dlaczego kawiarnie sieciowe, takie jak Starbucks, źle wpływają na lokalną przestrzeń miejską? Stwarzają one niby przestrzeń do rozmów, spotkań, a jednak jest w nich coś, co nie pozwala nam nazwać ich „swoimi miejscami”. Są one bowiem – argumentuje Wurgaft– znakiem gentryfikacji, a wchodzenie do nich i picie tamtejszej kawy stanowi deklarację, że zgadzamy się na ten proces. To miejsca, w których nie znajdziemy tzw. „stałych bywalców”, ponieważ nie są one w żaden sposób związane z lokalizacją, w której się otwierają, ani z ludźmi, którzy do niej przychodzą. Autor zaznacza, że odpowiednim miejscem dla takich kawiarni są tzw. „dzielnice biznesowe” – w których nie istnieje coś takiego, jak stale mieszkająca, lokalna społeczność – a w których swoista doza anonimowości jest wręcz czymś poszukiwanym. Czy takim miejscem jest Nowy Świat? To osobna kwestia.
Starbucks od chwili swojego pojawienia się w Warszawie zaczął sukcesywnie kolonizować różne rejony Śródmieścia. Pewnego dnia do prasy wyciekła informacja, że swoją kolejną kawiarnię otworzy w miejscu dawnego „Lajkonika” przy pl. Trzech Krzyży. Ciekawostką było to, że szefowie zdecydowali się wkomponować w wystrój lokalu malunki, którymi ozdobiono dawny lokal z 1954 roku (są wśród nich portrety m.in. Antoniego Słonimskiego, Stanisława Lorentza). To ładny gest, jednak zmusza on do zadania pytania: czy powinno tak być, że jeśli dawne, lokalne kawiarnie mają wracać, to muszą jako Starbucksy? Pielęgnowanie dziedzictwa kulturowego Warszawy jest czymś wartym pochwały, jednak gdy spojrzy się na to z drugiej strony, robienie tego w taki sposób zawiera sobie pewne drastyczne przekłamanie – te malunki bowiem nie będą odnosić się do „obecnego” lokalu, tylko stanowić materialne wspomnienie po dawnej, zapomnianej kawiarni. Stanowić będą zwyczajny obiekt quasi-muzealny, na który sobie spojrzymy, by po chwili uciec z kawą w papierowym kubku. Dlaczego tak jest? „Za drzwiami Starbucksa czeka na nas świat standardowego wyposażenia i potencjalnie standardowych przeżyć” – pisze Wurgaft. Nie ma w nim miejsca na swoistość, na odmienność, a wszystko co w jakikolwiek sposób odstaje od tego standardu jest brane w nawias. Tak samo – podejrzewam – odbierane będą owe malunki.
W Warszawie od jakiegoś czasu wciąż powstają nowe kawiarnie, które akcentują swoją lokalność. To one najsilniej wpływają na charakter miasta i sprawiają, że warszawiakom chce się spędzać czas poza domem. Dobrze by było, żeby urzędnicy miejscy pamiętali o tym następnym razem, gdy będą oddawać lokal w miejscu, takim jak plac Trzech Krzyży, które jako jedno z nielicznych punktów w Warszawie podobno nigdy nie śpi.
Przypisy:
[1] Benjamin Aldes Wurgaft, „Starbucks and Rootless Cosmopolitanism”, „Gastronomica: The Journal of Food and Culture”, Vol. 3, No. 4, University of California Press.