Magdalena M. Baran
„Uroki” białego szaleństwa
Kilka dni temu w wiadomościach jednej ze stacji radiowych szef GOPR opowiadał o państwowych dotacjach na funkcjonowanie tak ważnego dla każdego bywalca gór pogotowia. Mamy połowę lutego, wysoki stopień zagrożenia lawinowego, mrozy, ferie i całą masę turystów, którzy (przeważnie nieprzygotowani) ruszają na mniej czy bardziej trudne szlaki. Tymczasem od początku tego roku GOPR, który wiele już razy miał okazję interweniować w Tatrach, działa dzięki kredytowi, a i teraz dużo lepiej nie będzie, bo do podpisania takich a nie innych dokumentów rządowym opóźnieniem i zaciągniętymi zobowiązaniami finansowymi został niemal zmuszony. Dlaczego? Brak podpisu przyniesie kolejne tygodnie negocjacji, podczas których tak nieodzowny zimą GOPR będzie zmuszony zaciągać kolejne pożyczki. Kółko się zamyka.
Tymczasem na stokach – mniejszych i większych – trwa białe szaleństwo. Przypiąwszy dwie, tak ukochane deski, ruszyłam na stok. Tydzień krążenia to tu, to tam daje do myślenia, gdy idzie o okołonarciarskie służby, ale przede wszystkim nie pozwala zbyt dobrze myśleć o rodzimych współużytkownikach stoków. Nie najlepsze, jak się okazuje, zdanie o narciarskich wyczynach Polaków mają również nasi sąsiedzi. W Czechach i na Słowacji Polacy stanowią bowiem nie lada wyzwanie, może lepiej rzec – problem. I nie chodzi nawet wyłącznie o podchmieleńców szalejących na stokach czy nawet tych, którzy przeceniając swoje umiejętności, brawurową jazdą stwarzają zagrożenie na stoku. Idzie raczej o to, że niezbyt jesteśmy skorzy do akceptowania lokalnych zasad.
Na znane i lubiane stoki – Chopok, Štrbské Pleso, Velka Rača, Roháče, Černá Hora czy Deštné – ściąga cała masa rodaków, niewielu jednak decyduje się na opłacenie narciarskiego ubezpieczenia. Ba, w niektórych ośrodkach, gdzie cena takiego świadczenia (grosze!) doliczana bywa do karnetu, Polacy potrafią nawet wykłócać się o specjalne odliczenia. A bywają przy tym wyjątkowo nieuprzejmi. Nieważne bezpieczeństwo, byle ugrać euro, no może dwa. Przecież jesteśmy ubezpieczeni u siebie – powiedzą jedni. Ktoś inny – co bardziej frasobliwy – zamacha kartą EKUZ. Ta jednak uprawnia jedynie do bezpłatnego leczenia. O finansowaniu akcji ratunkowej na stoku (a tym bardziej na górskich szlakach, które – w odróżnieniu od naszego Tatrzańskiego Parku Narodowego – Słowacy zamykają jeszcze przed nastaniem pierwszych śniegów) nie ma mowy. Za to nieubezpieczony od takiej ewentualności delikwent musi zapłacić sam. Koszty nie są małe. Za zwykłą akcję ratunkową – zwiezienie poszkodowanego ze stoku i bezpieczne przetransportowanie go do szpitala – Czeskie Górskie Pogotowie Ratownicze liczy sobie 4300 koron, czyli nieco ponad 700 złotych. Kwota ta ulega podwojeniu, jeśli wypadek ma miejsce więcej niż 3 kilometry od najbliższej stacji pogotowia górskiego. O kwotach za poważniejsze akcje ratownicze, poszukiwawcze, a wśród nich za te prowadzone z użyciem helikoptera, lepiej nawet nie wspominać. Podobne stawki obowiązują na Słowacji (o zgrozo – dla niektórych – liczone już w euro).
Wypadki – niezależne nawet od narciarskich umiejętności czy rozwagi na stoku – zdarzają się. Czesi automatycznie wzywają swoje Górskie Pogotowie Ratownicze. Coraz częściej, niejednokrotnie mimo długich tłumaczeń, odjeżdża ono z przysłowiowym kwitkiem, bo nieubezpieczony narciarz wyjąc z bólu krzyczy, że pomocy nie chce. Ci sami, wykłócający się o marne gorsze użytkownicy stoków nie biorą tu pod uwagę, jak przydatne okazuje się ubezpieczenie turystyczne i to nie tylko w chwili, gdy zostają poszkodowani. Wszak mogą zabezpieczyć się również przed finansową odpowiedzialnością za wypadki, które sami spowodują na stoku, można ubezpieczyć sprzęt itd. Ale nie. Jednodniowi często turyści czują się bezpieczni, powtarzając sobie: „Cóż mi się może stać w jeden dzień?”. Właśnie tacy weekendowi, wyjazdowi amatorzy białego szaleństwa bywają zmorą przygranicznych ośrodków narciarskich. Czują się jak u siebie, a skoro tak, to wszystko powinno być free.
Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej niefrasobliwości zimowych turystów, trudno dziwić się opłatom, jakich za swą pomoc wymagają stosowne służby. Dziw tylko bierze, że podobnych – i to nie tylko dla obcokrajowców – nie doczekaliśmy się jeszcze w Polsce. Wystarczy przepatrzyć kilka ogólnopolskich gazet, posłuchać radia, by spośród roju informacji wyłowić te mówiące o kolejnych akcjach GOPR. Większość z nich spowodowana jest przy tym gigantycznym samozadowoleniem, brakiem umiejętności i graniczącą z głupotą pewnością siebie turystów. Koszty gigantyczne, rozwagi zero. Z drugiej jednak strony nietrudno wyobrazić sobie siedzącego na grani zagubionego wędrownika z plikiem kart kredytowych odganiającego nadlatujący helikopter.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 162 (7/2012) z 14 lutego 2012 r.