Jan Tokarski
Kiedy mogę zabić?
Jedno z podstawowych pytań polityki brzmi: kiedy mogę zabić? Lub inaczej: kiedy zabić może państwo, na które przelaliśmy nasze prawo do stosowania przemocy? Zrobiliśmy tak, aby chroniło nas przed jej skutkami. Miało nas uwolnić od zarówno samosądów, jak i działania nagiej siły, prawa silniejszego. Tymczasem we współczesnej Europie państwo w coraz większym stopniu abdykuje z tej funkcji. Nie chce odpowiadać na powyższe pytanie. Udaje, że może nie odpowiadać na nie i że tak jest lepiej.
Przemyślenia te przyszły mi do głowy na marginesie procesu Andersa Breivika. Norweski sąd ma do wyboru skazać go na dwadzieścia jeden lat więzienia lub stwierdzić jego niepoczytalność i osadzić – do końca życia – w zakładzie dla psychicznie chorych. Innych, poważniejszych konsekwencji prawo norweskie nie przewiduje. Co prowadzi do pytania: co sądzić o państwie (czy szerzej: o kulturze), które nie potrafi wyobrazić sobie czynu domagającego się kary wyższej niż dwadzieścia jeden lat pozbawienia wolności? Czy za woalem wyrozumiałości nie kryje się tu czasem brak wartości? I czy pozorna postępowość takiego systemu nie jest aby nową twarzą barbarzyństwa?
Wydaje mi się, że coś tu jest na rzeczy. Aprioryczne odrzucenie możliwości zasądzenia kary dożywocia (o karze śmierci nie wspominając) wydaje mi się czymś niepojętym – w szczególności po okropieństwach, jakich areną był wiek XX. W owym geście odrzucenia wyraża się przekonanie, że nie ma czynów prawdziwie nieludzkich, a więc takich, które stawiałyby swoich autorów poza nawiasem człowieczeństwa [1]. Nikt z nas, w żaden sposób, nie jest w stanie swojego człowieczeństwa porzucić czy przekreślić. Mamy je tak samo, jak serce czy wątrobę – dopóki jesteśmy, jest i ono.
Czym jednak jest tak pojęte człowieczeństwo w swojej istocie? Czy nie staje się beztreściowe, skoro niczego już nie traktuje śmiertelnie poważnie? Taki – z grubsza rzecz biorąc – zarzut postawił kulturze europejskiej z górą sto lat temu Fryderyk Nietzsche. I, zdaje mi się, nie bez racji. Prawo norweskie jest czymś na kształt prawa „ostatniego człowieka”. Tego, który ma „małe uciechy w nocy i małe uciechy w dzień”. Od czasu do czasu dodaje do nich swoje małe, banalne zbrodnie [2] i równie małe, nijakie kary. „»Wynaleźliśmy szczęście«, mówią ostatni ludzie, i mrugają oczyma.” Owo szczęście ma tkwić w wolności od konfliktu, w ostatecznym wygnaniu przemocy z doświadczenia człowieka.
Posuńmy się jeszcze dalej i spytajmy: czy abdykując z roli podmiotu, który – wedle sławnego dictum Maxa Webera – ma monopol na stosowanie środków przemocy, państwo nie wprowadza również niesłychanego rozchwiania w obręb samej polityki? Pisze Pierre Manent, odnosząc współczesne prawodawstwo europejskie do hipotetycznego stanu natury Hobbesa i Locke’a: „Wyrzekając się kary śmierci, państwo w jakimś sensie zdradza nas, łamie umowę społeczną na najbardziej »intymnym«, najbliższym rzeczywistemu życiu poziomie: wymaga mianowicie od nas, byśmy zrezygnowali z naszego naturalnego uprawnienia do obrony własnej osoby, do bycia egzekutorem prawa natury. W zamian obiecuje, że nas zastąpi i z korzyścią dla nas będzie to prawo egzekwować. I oto nie stawia się na nasze żądanie, nie wypełnia swojej części umowy”.
Pisząc powyższe, nie chciałbym zostać opacznie zrozumiany. Nie chodzi mi o to, aby karę śmierci przywrócić. Rozumiem różne argumenty przemawiające przeciw niej (jak choćby możliwość pomyłki lub nadużywania tego wymiaru kary, gdyby została przywrócona). Wydaje mi się jednak, że wciąż jest ona problemem, który warto przemyśleć. Nieobecność kary śmierci rzuca ciekawe światło na samą naturę współczesnych państw europejskich. Ta nieobecność jest, jak sądzę, jedną z form, jakie przybiera nasza „ucieczka od polityki”. Nie chcemy widzieć już w świecie pola konfliktów, wobec których musimy zająć jakieś wyraźne stanowisko; gdzie musimy się – w ten lub inny sposób – określić. Przeciwnie: marzy nam się świat doskonale neutralny, w którym nic nie miałoby ostatecznego ciężaru i nic nie byłoby nieodwołalne.
Ale świat taki nie jest. Jak zauważył kiedyś Krzysztof Michalski, „nie tylko nie jest moralnie nieobojętny, lecz także moralnie ambiwalentny. Nie ma w nim jednoznacznie wytyczonej drogi do dobra. Świat nie jest gotowym systemem dróg, po których ktoś dobrze zorientowany – ktoś zaopatrzony we właściwe mapy, przewodniki, kompasy – może z pewnością dotrzeć do dobra i do czekającej za jego osiągnięcie nagrody”. Nie możemy więc zrzec się odpowiedzialności, nie możemy przed nią uciekać. Musimy podejmować ryzyko i wybierać. Nasza liberalna kultura nie jest aksjologicznie neutralna. Przeciwnie, jest właśnie wyjątkowo wyczulona na moralną ambiwalencję świata. Możemy więc sobie powtarzać bez końca, że odpowiedź brzmi „nigdy”, lecz pytanie pozostanie: kiedy mogę zabić? Kiedy może zabić liberalne państwo?
Przypisy:
[1] Być może wyjątkiem jest przekonanie, że czymś takim jest sama kara śmierci.
[2] Bo Breivik, jak słusznie zauważyła Karolina Wigura, jest kimś banalnym, jest Eichmannem XXI wieku.
* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.
„Kultura Liberalna” nr 172 (17/2012) z 24 kwietnia 2012 r.