Paweł Marczewski
Rewolucja jako nasiadówka
Tydzień temu na naszych łamach Jan Tokarski pisał o współczesnej „zabawie” w rewolucję jako erupcji narcyzmu [https://kulturaliberalna.pl/2012/05/08/piatek-stany-zjednoczone-tokarski-rewolucja-jako-rozrywka/]. Nie ma już obozowiska w parku Zuccottiego, ale bezcelowy, zachwycony sobą karnawał trwa w najlepsze. „W co można jeszcze się bawić w świecie, w którym zglobalizowany rynek zaspokaja wszelkie nasze najbardziej irracjonalne nawet (a uprzednio, za naszą ochoczą zgodą, wytworzone) potrzeby? Oczywiście, w rewolucję” – pisze Tokarski.
Sprowadzenie protestów Occupy Wall Street czy europejskich „indignados” do karnawałowego balu nosi pozory chłodnego realizmu. Pozwala napiętnować narcystyczne ciągoty lewicy, a jednocześnie fatalistycznie stwierdzić, że rynek jest wszędzie. Przyjmując tę perspektywę, grzeszy się jednak dokładnie tym samym, co Jan Tokarski wytyka „okupantom” i oburzonym – samozadowoleniem, które nie pozwala sformułować żadnych jasnych postulatów politycznych.
To prawda, że w protestach w Nowym Jorku czy Madrycie jest coś z zabawy, entuzjazmowania się własnym mniej lub bardziej autentycznym zaangażowaniem. Ale student, który wychodzi na ulicę, bo wie, że nie będzie mógł spłacić kredytu zaciągniętego na naukę, bardzo różni się od wymachującego iPodem lewicowca w koszulce z podobizną Che Guevary. Pewnie żaden z nich nie ma do zaproponowania nowej, porywającej utopii, ale temu pierwszemu trudno odmówić kierowania się bardzo konkretnym celem.
Ruch oburzonych, mimo całej karnawałowej otoczki, różni się od wcześniejszych studenckich i salonowych zrywów przyziemnością napędzających go motywacji. Dzisiejsze pragnienie nowego porządku nie bierze się z marzeń za utopią, tylko z całkiem przyziemnych rozczarowań. Zamiast więc opłakiwać krokodylimi łzami utracony przez lewicę skarb utopii, warto przede wszystkim zastanowić się, czy spontaniczne, oddolne protesty będą potrafiły zamienić się w dobrze zorganizowane ruchy, nie tracąc swojego demokratycznego charakteru i poziomej, nieco chaotycznej struktury organizacyjnej.
To szczególnie istotne, gdyż wbrew temu, co pisze Jan Tokarski, w świecie, w którym rynek zaspakaja wszystkie potrzeby, nie można już się bawić w rewolucję. Ta już dawno została utowarowiona i poddana rynkowej grze podaży i popytu. Rewolucyjny karnawał może dziś trwać dlatego, że rynek nagle przestał zaspakajać wszystkie potrzeby. W przeciwnym razie zamiast siedzieć godzinami w parku z naiwnym hasłem wypisanym na kawałku tektury, protestujący młodzi z klasy średniej dalej ograniczaliby się do kupowania punkowych płyt na Amazonie.
„[Rewolucja] stała się rozrywką, alternatywą dla dyskoteki. Sposobem miłego spędzania czasu. Miejscem, gdzie zamiast pisać manifesty i plany realizacji podnoszonych postulatów, uczestnicy protestu nagrywają sobie za pomocą najnowocześniejszych gadżetów oferowanych im przez globalny kapitalizm filmiki z rewolucyjnego karnawału, robią zdjęcia” – pisze Jan Tokarski. Kiedy kilka dni temu przysłuchiwałem się postulatom podnoszonym na Plaça de Catalunya w Barcelonie, podczas demonstracji zorganizowanych w rocznicę zeszłorocznych protestów, miałem wrażenie, że uczestniczę w nieco bardziej kolorowym, ale momentami dość nużącym posiedzeniu wyjątkowo licznej i zróżnicowanej rady mieszkańców. Owszem, robiono zdjęcia, kręcono filmiki, ale jednocześnie do znudzenia rozprawiano o minimalnym dochodzie gwarantowanym i umawiano się na interwencje w lokalnych bankach. „Rewolucja” oburzonych bywa dobrą zabawą, ale coraz częściej jest nudną nasiadówką. I to paradoksalnie całkiem nieźle jej wróży.
* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”, współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.
„Kultura Liberalna” nr 175 (20/2012) z 15 maja 2012 r.