Marta Bucholc

Muza z Kremla

Tytuł „Despoten dichten” (Despoci piszą wiersze) sugerowałby, że chodzi wyłącznie o tyranów-poetów. Albrecht Koschorke i Konstantin Kaminskij, redaktorzy tomu, za przedmiot swojej książki obrali jednak twórczość literacką w ogóle (głównie, ale nie wyłącznie, poetycką). Jej twórcami są dwudziestowieczni przywódcy totalitarni i autorytarni, którzy stali się dla nas ikonami gwałtu. Despoci piszą – a nas to dziwi.

Przyczyny naszego zdumienia są, jak zwykle, mało dla nas pochlebne, świadczą bowiem o tym, że w naszym myśleniu klisza i stereotyp często przeważają nad samodzielną refleksją. Sądzimy (nie zastanawiając się nad tym bynajmniej), że skłonności despotyczne (w skali makro) niezbyt się zgadzają z artystycznym usposobieniem, duchową głębią i egzystencjalnym rozdarciem właściwymi czy wręcz niezbędnymi każdemu artyście. Jak zauważają we wstępie redaktorzy, przekonanie takie jest o tyle fałszywe, że właśnie wielcy autokraci często nie tylko należeli do największych przyjaciół sztuki, lecz i sami czynnie ją uprawiali. Powtarzane od dziesięcioleci anegdoty o Hitlerze-malarzu niewątpliwie wytworzyły w naszym akurat narodzie genetyczną już niemal skłonność do przypisywania tyranom śmiesznostki w postaci zainteresowań artystycznych zupełnie pozbawionych pokrycia w talencie. Zwykle obstawiamy jednak sztuki plastyczne (wspomniany Hitler), aktorstwo (Neron, prehistoria, ale jak dla nas warta Nobla, której w recenzowanym zbiorze poświęcono zresztą wstępny artykuł), względnie muzykę, choć – wskutek upadku kunsztów – rzadziej uprawianą czynnie (Fryderyk Wielki), częściej biernie konsumowaną. Rzadko wyobrażamy sobie jednak tyrana z piórem w dłoni – jeśli zaś już, to wychodzą spod niego traktaty lingwistyczne lub, jak pamiętamy z „Miłości na Krymie”, płodzone w przypływie twórczego szału dywagacje o imperializmie jako ostatecznej formie kapitalizmu. Raczej nie rymy.

Fałszu powyższego wyobrażenia ­– tak krzywdzącego dla tyranów – dowodzi fakt, że redaktorom udało się zebrać pokaźne grono adeptów Muzy lirycznej na najwyższym szczeblu władzy totalitarnej i autorytarnej: Hitlerowi i Stalinowi towarzyszą Kim Ir-Sen, Mao Tse-Tung, Kadafi, Saddam Hussein, Saparmayrat Nyýazow i Radovan Karadžić. Towarzystwo zaiste doborowe, oferujące jeśli nie pełny, to z pewnością reprezentatywny przekrój dwudziestowiecznych tyranii (brakuje tylko przedstawicieli Afryki, pozostaje czekać – z mieszanymi uczuciami – na tom drugi). Jak wyjaśniają redaktorzy, kolejność autorów wyznacza w tym wypadku nie wartość artystyczna dorobku, lecz chronologia obejmowania władzy. Przegląd form artystycznych i treści również bogaty, od sonetu historiozoficznego (Mussolini) przez mini-balladę na wieczny temat natury ludzkiej (Stalin), płomienne i najeżone pytaniami retorycznymi tyrady filozoficzno-polityczne (Kadafi) aż po oszczędne w formie i treści eulogie jubileuszowe (Kim Ir-Sen).

Większość czytelników, podobnie jak mnie, zainteresują najpierw z pewnością cytowane wyimki z dzieł tyranów – będą poszukiwać w nich kiczu, fałszu, tandety i oznak psychicznego niezrównoważenia. „Despoten dichten” to jednak coś więcej niż antologia poezji totalitarnej. Zamysł redaktorów tomu jest nie tylko taki, by zobaczyć, jak despoci piszą, i epatować czytelnika bezmiarem ich beztalencia, względnie talentu. Idzie o to, by spojrzeć na związki literatury z przemocą polityczną, i zbadać, jak wielcy tyrani wykorzystywali (i nadal wykorzystują) literaturę jako narzędzie władzy, ale zagarniając je we własne ręce, zamiast posługiwać się usłużnymi literackimi pomagierami. Stąd każdemu z tyranów-artystów poświęcony został fachowy szkic, którego autor stara się umieścić swojego bohatera w kontekście historii politycznej i literackiej, poszukując wyjaśnienia zagadki jego twórczości w politycznej roli, jaka pełnił – i na odwrót. Warto sięgnąć do tych (naukowych wprawdzie, ale nad wyraz wciągających) rozważań, które w pełni uzasadniają podtytuł, jaki nosi recenzowana książka: „Sprachkunst und Gewalt”, czyli „Sztuka słowa a przemoc”.

Koschorke i Kaminskij konkludują wprawdzie w swoim wprowadzeniu, że jest coś pocieszającego w fakcie, iż poeci XX wieku znajdowali się nie tylko po stronie tyranii, lecz i w obozie opozycji. Być może, jest jednak coś ponurego w tym, że dar słowa jest tak ślepy politycznie (i filozoficznie). W istocie zapewne równie łatwo przyszłoby nam wymieniać twórców oddających swój wieszczy zmysł w służbę wolności, przeciwko brutalnej sile, jak i tych, którzy stanąwszy po stronie władzy, swoje pióro uczynili narzędziem zniewolenia. Wniosek z lektury „Despoten dichten” jest taki, że słowo jest instrumentem niebezpiecznym głównie dlatego, że może być stosowane absolutnie dowolnie, przez każdego i w służbie dowolnej idei.

To myśl nienowa. Dodajmy do niej jednak nieco statystyki. Niechaj na każdych stu grafomanów sadzących przyciężkawe pochlebstwa pod adresem despoty przypada jeden tylko prawdziwy artysta. Ilu może przypadać dyktatorów na każdych stu prawdziwych  wybranków Muz, orzec nie sposób i nawet zakładać niepodobna. Pewne jest jednak, że po lekturze „Despoten dichten” rozpatruje się możliwość tego rodzaju zbiegu okoliczności z takim mniej więcej uczuciem dyskomfortu, jakie towarzyszyło zapewne Karlowi Raimundowi Popperowi podczas rozmyślań o Platońskim królu-filozofie.

Książka:

„Despoten dichten: Sprachkunst und Gewalt”, red. Albrecht Koschorke i Konstantin Kaminskij, Konstanz University Press, Konstanz 2011.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 191 (36/2012) z 4 września 2012 r.