Czy francuska i europejska opinia publiczna pamięta jeszcze zeszłotygodniowy skandal związany z publikacją karykatur Mahometa? Można odnieść wrażenie, że nie. Są przecież we Francji ważniejsze sprawy: pierwsze wystąpienie François Hollande’a na forum ONZ, spadek produkcji przemysłowej, spory wokół traktatu budżetowego i rozłam w obozie zielonych, rosnący brak społecznego zaufania w stosunku do urzędującego prezydenta, wewnętrzne tarcia w rządzie, a także rosnąca rywalizacja w największej partii opozycyjnej przed zbliżającymi się wyborami jej szefa (Fillon vs Copé). Powyższą listę można by jeszcze wydłużać, jednak na pewno nie znajdziemy na niej kontrowersji wokół „muzułmańskiego” numeru „Charlie Hebdo”. A pojawiły się one przecież tak niedawno. W zeszłą środę.

Ów nagły spadek zainteresowania jest symptomatyczny. I nie chodzi tu o fakt, że tego typu prowokacje medialne mają zazwyczaj krótki żywot. Chodzi o sposób, w jaki zostały skomentowane przez inne media, szczególnie zagraniczne, które wydarzenia we Francji obserwowały z dystansu. Dyskusja, którą wzbudziły karykatury „Charlie Hebdo”, obracała się głównie wokół granic wolności słowa, wartości opublikowanych rysunków oraz intencji redaktorów satyrycznego tygodnika. W tle majaczył zarysowany kilkoma krechami obraz Francji, w której rozwścieczeni muzułmanie tylko czekają, żeby przeprowadzić islamską rewolucję.

W ten sposób jednak osią debaty stały się sprawy albo zupełnie oczywiste, albo odnoszące się do wyolbrzymionych problemów, albo najzwyczajniej w świecie – błahe. Przyjrzymy się uważnie całej historii. Po pierwsze na poziomie prawnym działanie „Charlie Hebdo” było absolutnie legalne. Tygodnik miał prawo do publikacji tego typu rysunków. Potwierdził to zresztą premier Ayrault, broniąc wolności słowa we Francji. Każdy, kto poczuł się dotknięty wymową karykatur, mógł dochodzić swych roszczeń na drodze sądowej.

Sprawa jest również dość jasna z etycznego punktu widzenia. Muzułmanie w oczywisty sposób mogli się poczuć urażeni i ich głośny sprzeciw wobec tego typu prowokacji jest uzasadniony. Trzeba jednak pamiętać, kto publikuje tego typu rysunki, a po drugie – na jakim są one poziomie. Redakcja „Charlie Hebdo” nie atakuje tylko i wyłącznie muzułmanów. Jak wyznał Charb, redaktor naczelny pisma, jego zespół składa się z bardzo różnych osób: anarchistów, ekologów, komunistów, trockistów, ale łączy ich jeden cel – obalenie religijnego tabu. Stąd niewybredne żarty pojawiały się na łamach tygodnika również w związku z Żydami i chrześcijanami. „Niewybredne”, a więc równie obrazoburcze i, powiedzmy to szczerze, tak samo niesmaczne, jak w przypadku postaci Mahometa. Jedyną skuteczną na dłuższą metę postawą wobec tego typu ataków jest ich ignorowanie. Tym bardziej, że „Charlie Hebdo” naprawdę nie należy do gazet głównego nurtu i nie wpływa na poglądy większości Francuzów.

Wreszcie mamy też kontekst polityczny. Karykatury zostały opublikowane w parę dni po rozruchach w Benghazi, a także w innych miastach arabskich, spowodowanych umieszczeniem w internecie fragmentów amerykańskiego filmu „Niewinność muzułmanów”. Z tego punktu widzenia publikacja „Charlie Hebdo” była wysoce ryzykowna i nieodpowiedzialna. I słusznie skrytykowana przez polityków. Z dużym prawdopodobieństwem decyzja redakcji była podyktowana chęcią wywołania medialnego szumu i zwiększenia sprzedaży gazety, co się zresztą stało. 75 tysięcy egzemplarzy rozeszło się w kilka godzin!

Sprawa francuskich karykatur Mahometa przez dwa dni była wałkowana w krótkich artykułach i wypowiedziach przez wszystkie media (również polskie). Ostatecznie sprawy potoczyły się szczęśliwie. „Charlie Hebdo” zrobiło to, co chciało, i prostacko przywaliło w muzułmanów. Urażeni muzułmanie podali tygodnik do sądu (zrobiły to dwa islamskie stowarzyszenia). Rozsądna większość imamów w czasie piątkowych modłów wezwała do zachowania spokoju i niewychodzenia na ulicę. Zrobili to również muzułmańscy intelektualiści, tacy jak Tariq Ramadan. Rząd zabronił publicznych protestów w sprawie publikacji karykatur, czyli wykorzystał swoje uprawnienia, i w obliczu groźby rozruchów starał się ostudzić nastroje. Ostatecznie znakomita większość muzułmanów została w domach. Obeszło się bez rewolucji.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że większości komentatorów umknęły najważniejsze kwestie. Mało kto zadał sobie trud sprawdzenia, co tak naprawdę oznaczały muzułmańskie protesty i jakie problemy odsłoniły w kontekście francuskiej polityki wewnętrznej. Jak słusznie zauważył Olivier Roy, francuski socjolog religii i specjalista od islamu (polecam jego świetną, wydaną po polsku książkę „Islam zglobalizowany”), siłowe wystąpienia przeciwko publikacji karykatur, a wcześniej przeciwko produkcji amerykańskiego filmu, nie dotyczyły całego świata muzułmańskiego. Nie były zresztą aż tak liczne, jak by się wydawało z medialnych doniesień, a ich bohaterami byli zazwyczaj muzułmańscy integryści. Znamienne zresztą, że w większości przypadków miały one miejsce w krajach tzw. Arabskiej Wiosny, w których odbywa się obecnie wewnętrzna próba sił pomiędzy reformatorami a fundamentalistami. Sprawa „Charlie Hebdo” doskonale pokazuje, że patrzymy na świat muzułmański jak na monolit, którym ów świat nie jest, a to nie pozwala właściwie ocenić sytuacji.

We Francji najgwałtowniej protestowali tzw. salafici, a więc zwolennicy reformy islamu w duchu surowych zasad, uznający jedynie autorytet Koranu. Jednak nad Sekwaną jest ich zaledwie pięć do dziesięciu tysięcy wobec kilku milionów pozostałych muzułmanów. Przy czym warto zaznaczyć, że tylko niewielka część salafitów uznaje polityczną działalność za właściwy środek propagowania swoich idei. Zresztą obraz protestujących we Francji muzułmanów jest jeszcze bardziej skomplikowany. Sondaż internetowy zrzeszenia Aclefeu, które skupia organizacje działające na przedmieściach wielkich miast, w znakomitej części zamieszkanych przez arabskich imigrantów i ich rodziny, pokazuje, że o ile starsze pokolenie jest oburzone z przyczyn czysto religijnych, młodzi czują się po prostu napiętnowani jako grupa społeczna. Od razu przypomina się tu nierozwiązany do tej pory problem, który w postaci zamieszek pojawił się w 2005 roku. Wówczas w wielu miastach zapłonęły sklepy i samochody. Francja do dziś nie wymyśliła dobrego sposobu integracji rozgoryczonej i żyjącej w odizolowanym świecie młodzieży z przedmieść.

W istocie to właśnie powyższe zagadnienia powinny zajmować komentatorów. Od ich dokładnej analizy zależy bowiem zidentyfikowanie najważniejszych kwestii w relacjach Europy ze światem muzułmańskim. Sprawa „Charlie Hebdo” jest jedynie jedną z oznak (i to nie najbardziej istotną) o wiele głębszych problemów. O gazecie i karykaturach możemy więc dziś szybko zapomnieć. O całej reszcie nie.